____________________________________________________________________________________________________________________________________________________
¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯

czwartek, 29 grudnia 2016

Od Doliny Krzemowej do domowego chleba

Mąka, woda, drożdże, sól. Rzecz o pieczeniu chleba.
           

Czas to pieniądz?
Mawiają, że czas to pieniądz. Obserwując dzisiejszy świat trudno się z tym nie zgodzić. Odrzucam jednak kapitalistyczny pierwiastek, który chyba już każdy z nas ma w  mniejszym lub większym stopniu wpisany w geny. Dla mnie czas to zdecydowanie coś więcej. Doceniam go tym bardziej, im bardziej mi go brakuje. Jego prawdziwą wartość odkrywam z każdym kolejnym dniem, a od momentu, gdy zacząłem piec w domu chleb, nauczyłem się wykorzystać go jako mojego sprzymierzeńca. I nawet jeśli od samego początku nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy, potwierdzenie znalazłem w książce, która w ręce wpadła mi zupełnie przypadkiem.
Mąka, woda drożdże, sól. Ken Forkish umieścił w tytule swojej książki cztery składniki, dzięki którym odkrył potęgę czasu i temperatury. Jeśli spojrzeć na pieczenie chleba z perspektywy autora, warto byłoby zmienić tytuł na Mąka, woda, drożdże, sól, czas, temperatura (podejrzewam, że nie stało się tak jedynie za namową wydawcy, który na czas patrzył jak na pieniądz, a nie sprzymierzeńca w wypieku chleba). Forkish zadowolił się tytułem czteroczłonowym, nieobecność dwóch ostatnich na okładce wynagrodził jednak im samym (oraz czytelnikom) w treści. Autor wielokrotnie podkreśla, że pieczenie domowego chleba to nie tyle wielka filozofa, specjalne zdolności czy najlepszej klasy sprzęt, o ile dobór składników, umiar i korzystanie z tego, co jest bezcenne – czasu rzecz jasna.

Mąka, woda, drożdże, sól. Czas, temperatura.
Niewielu z Was, drodzy Czytelnicy, dałoby wiarę, że korzystając zaledwie z mąki, wody oraz odrobiny soli i drożdży można stworzyć aż 16 różnych bochnów (a to jedynie początek dla każdego domowego piekarza, który ma nieco więcej zapału i czasu aniżeli wspomnianych składników). Forkish fachowy język nieco upraszcza, rezygnuje z tego co zbędne, zostawia to co konieczne. Ucieka się do realiów znanych osobiście z piekarni, aby przedstawić laikom jak wygląda pieczenie chleba z jego perspektywy. Tłumaczy i objaśnia niczym dobry ojciec. Spokojnie, powoli, nieraz zatrzymując się, robiąc dwa kroki w tył i powtarzając wszystko od początku.
Autor skupia się na metodzie. Próżno szukać w całej książce wskazówek w jaki piekarnik zainwestować, po które koszyki do garowania sięgnąć, czy jaką mąkę wybrać. O tym będziemy musieli zdecydować sami po kilku lub kilkunastu próbach. Forkish opisuje za to bardzo szczegółowo, krok po kroku, metody, z których sam korzysta tak w domu, jak i w piekarni. Trudno o lepiej i ciekawiej napisany przewodnik dla całkowitego laika w kwestii domowego pieczenia. I nie, nawet jeśli upiekłeś już niejeden chleb w swoim życiu, nie kończ proszę czytania recenzji w tym punkcie. Piszący te słowa w swoim zuchwalstwie myślał, że ciężko będzie mu zaimponować, a jak widać Forkishowi się to udało bez większego trudu. Ojcowski ton autora nie zniechęcił mnie jednak, a jedynie rozbudził moją ciekawość eksperymentów. Szczegółowiej przyglądam się używanej mące, wodzie, drożdżom i soli. Lepiej wykorzystuję czas, który poświęcam na pieczenie chleba. Nie traktuję go już jako wroga, który nie pozwala mi na spokojne przebywanie w kuchni. Postrzegam go za to jako przyjaciela, dzięki któremu mój chleb staje się bardziej miękki w środku i bardziej chrupiący z zewnątrz. Pilnuję temperatury uważając, aby nie spadła lub nie podniosła się nawet o stopień od tej, którą na początku sobie założyłem. Testuję i obserwuję w poszukiwaniu bochenka idealnego.


Uciekinier z Doliny Krzemowej
Kilka słów o samym autorze. Romantyczna historia, jakich dziś wiele, chciałoby się rzec. Kariera, która nabrał rozpędu dzięki temu, że Forkish czas odliczał nie wskazówkami zegara, a wysokością zysków. Dolina Krzemowa była dla niego drugim domem. Jak sam jednak twierdzi, to nie było to, o czym marzył przez całe życie. Tak jak ja przypadkiem sięgnąłem po jego książkę, tak on zdecydował się na otwarcie piekarni. Rzucił najnowsze technologie dla, zmienił postrzeganie czasu, chwycił za worek z mąką i wziął się za pieczenie chleba.
Na jego drodze pojawiło się wiele przeciwności. Od tych, których można było się spodziewać (związane z wykorzystywaną metodą pieczenia, sprzętem zakupionym do piekarni czy po prostu ludźmi, z którymi współpracował), po te, które zaskoczyłyby piekarza z kilkudziesięcioletnim stażem (niechętne nastawienie klientów do ciemno-brązowego chleba, bo takiego przecież nie sprzedaje się w marketach; wrogo nastawieni mieszkańcy mający swoje domostwa nieopodal piekarni i obawiający się wybuchających lub płonących worków z mąką – to nie żart, skądś się przecież bierze stereotyp głupiego Amerykanina).  Mimo to nie poddał się, uniknął bankructwa i rozkręcił najlepszą piekarnię w Portland, która z czasem stała się chlubą miasta. Mało tego. Sława piekarni pozwoliła Forkishowi na dalsze eksperymenty, których namacalnym efektem stała się pizzeria serwująca pizzę bazującą na najlepszych neapolitańskich wzorcach.
            Czy powinniście sięgnąć po książkę Forkisha z powodów opisanych przeze mnie wyżej? Nie sądzę. Sięgnijcie po nią, bo jest napisał ją pasjonat, który dla realizacji marzeń zszedł z raz obranej, wygodnej ścieżki.



środa, 21 grudnia 2016

Winne Wtorki: (nie)pedant z Emilii-Romanii

Pignoletto Frizzante Chiarli 1860


            Niniejszy wpis w swoich założeniach opierać miał się na językowo-winiarskich porównaniach. Rozochocony początkowymi sukcesami w żmudnie postępujących pracach badawczych dotarłem jednak do ściany. Punktu krytycznego, który stanowczo nie pozwalał na dalsze brnięcie w raz obranym kierunku. Na nic zdałby się również krok w tył. Po prostu moje wyjściowe założenia były błędne, a spowodowało je małe niedopatrzenie już u samego początku.

1. Do dzieła!
Tuż obok hasła pignolo w słownikach włosko-polskich znajdziemy następujące tłumaczenia: pedant, pedantyczny, skrupulatny, drobiazgowy, małostkowy. Hasła pignoletto za to w słownikach nie znajdziemy. W ogóle mało gdzie poza Emilią-Romanią je znajdziemy. Rzadko kiedy piszą o nim winiarskie sławy, bo i za bardzo nie ma o czym. Sklasyfikowana, względnie poznana, biała, raczej przeciętna i niezbyt obiecująca odmiana, które swoje korzenie zapuściła w okolicach Bolonii. Skoro winiarski świat zesłał pignoletto na niebyt, to dlaczego mieliby interesować się nim lingwiści? To pytanie nie wymaga odpowiedzi. Mimo wszystko postanowiłem sprawdzić, czy pomiędzy pedantyzmem, a nazwą szczepu jest jakiś związek.

2. Eureka?
            Pignolo i pignoletto nawet osobie, dla której język włoski to pizza, pasta i basta, już na pierwszy rzut oka bezspornie wydają się być ze sobą spokrewnione. Coś te dwa słowa fonetycznie i graficznie łączy. Bingo! Wystarczy do pignolo dodać sufiks -etto i jesteśmy w domu. I rzeczywiście, w jednym z konsultowanych słowników trafiłem na formę pignoletto znajdującą się przy haśle pignolo, a znaczyła ona ni mniej, ni więcej niż pedancik. Naprawdę? Godziny spędzone nad słownikami, żeby dowiedzieć się, że nazwa szczepu po polsku brzmi wręcz śmiesznie, a co gorsza nie ma żadnego związku z jego charakterem? Bo przecież powiedzieć o pignoletto pedancik, to jak powiedzieć o Barolo księciunio. Strzał jak kulą w płot. Już Pliniusz Starszy w swoim dziele Naturalis Historia pisał o bolońskim szczepie w tych słowach: non dolce abbastanza per essere buono (niewystarczająco słodkie, aby było dobre). Nawet jeśli odrzucimy antyczne umiłowanie do win słodkich, trzeba przyznać, że dobrego PR Pliniusz tej odmianie nie zrobił.

3. Eureka!
            Nieco zrezygnowany przeglądałem kolejne dzieła antyczne i te mniej. Miałem już zaniechać lingwistycznych podjazdów do pignoletto, gdy przypominała mi się nazwa innego (skądinąd również włoskiego) szczepu: PIGNOLO. Tym razem jednak nie dałem się tak łatwo wpędzić w pułapkę błędnych założeń. Z góry odrzuciłem pokrewieństwo bohatera dzisiejszego wpisu z pignolo. Ten pierwszy, jak rzekło się wcześniej, uprawiany w Emilii-Romanii i chuderlawy w swej naturze. Ten drugi pochodzi z Friuli, daje wina zdecydowanie dobrze zbudowane, pełne owocu, ale i nierzadko nut balsamicznych. Nie o pokrewieństwo genetyczne mi jednak chodziło, a o lingwistyczne koligacje. W swoich poszukiwaniach dotarłem do celu: pignolo i pignoletto pochodzą od tego samego słowa, pigna (szyszka jodły). Nazewnictwo wspomnianych szczepów powstało przez wzgląd na podobieństwo grona (nawet jeśli niektórzy twierdzą, że nie o kiść, a o poszczególne jagody tu chodzi) do szyszki.

4. Trzeba to uczcić.
            Nawet jeśli moje początkowe założenia okazały się błędne, kilkugodzinna praca nie poszła na marne. Poznałem pochodzenie nazwy nie jednego, a dwóch szczepów. Obydwu lokalnych, obydwu włoskich. A wszystko to za sprawą dzisiejszej edycji Winnych Wtorków. Braci blogerskiej zaproponowałem poszukanie odmian endemicznych. Oni wywiązali się ze swojego zadania na czas, mój żołądek nie pozwolił mi na to wczoraj, ale dziś nadrabiam zaległości. Świętując mały sukces wieńczący dochodzenie oraz moje uzdrowienie otworzyłem, nie inaczej, butelkę Pignoletto Frizzante Chiarli 1860. Wino w kieliszku bledziutkie, trochę jakby rozwodnione. Duże bąble odrywały się od dna i szybowały ku górze, której nie wieńczyła gęsta piana (wszak mówimy o frizzante, winie drżącym, a nie spumante, pieniącym się). Kwiecisty, świeży i rześki nos. Gdzieś majaczy nieco białych owoców, ale aromaty nie są mocno skondensowane. W ustach lekko mineralne, choć nadal dominują kwiaty polne. Trochę jabłka i gruszki. Wytrawne do cna. Proste, ale idealnie rozbudziło apetyt. Może spokojnie konkurować z prostymi prosecco, a w tym rejestrze cenowym o nic więcej nie proszę.
            …i pozostał tylko niesmak, gdy odkładając kieliszek obok nadal otwartego słownika zauważyłem: 2. (pinolo) orzeszek m piniowy.


Nazwa: Pignoletto Frizzante
Producent: Chiarli 1860
Miejsce zakupu: Auchan
Cena: 30zł
Rodzaj wina: białe, wytrawne, musujące
Ocena:



Pozostali wtorkowicze dziś napisali:

czwartek, 15 grudnia 2016

Wina z krainy mafii? No way!

Costantino, Sycylia porządnie i niedrogo


            Obraz Sycylii jako terra della mafia utrwalony w świadomości społecznej przez liczne produkcje literackie i kinowe wydaje się być dzisiaj romantyczną opowieścią lat szczęśliwie minionych. Trudno polemizować z historią i po prostu nie sposób nie przyznać, że największa wyspa na Morzu Śródziemnym stała się poniekąd matczynym lokum dla najbardziej znanej niegdyś organizacji kryminalnej w Europie. Jej nazwa jeszcze kilkanaście lat temu budziła lęk u największych twardzieli. Dziś jednak z dawnego posłuchu pozostało relatywnie niewiele. Tak, tak, drodzy Czytelnicy, Cosa Nostra nie umywa się do „koleżanek po fachu”. Ani zasięgiem działania, ani brutalnością, ani też poziomem rozpoznawalności. Rozsławiona poniekąd przez Roberta Saviano Camorra, czy nawet mniej znane dla ucha polskiego obserwatora nazwy jak ‘Ndrangheta lub Sacra Corona Unita, trafiają na czołówki włoskich dzienników o wiele częściej niż wspomniana Nasza Sprawa. Wyrosła na micie Salvatore Giuliano sycylijska mafia wróciła do swojego matecznika z emigracji na skrzydłach bombowców amerykańskich w czasie II Wojny Światowej. Po kilkudziesięciu latach prosperity przyszedł czas na czystki. Maxiprocesso i sprawa zamknięta.
            Jak powszechnie wiadomo podejrzane interesy i kryminalne występki lubią kręcić się wokół dużych pieniędzy. Nic więc dziwnego, że dziś największa mafia działa w przeróżnych obszarach nie w Mezzogiorno, a na północy Włoch. Setki inwestycji realizowanych z polecenia rządowego lub też nie, zbroczone są krwią niewinnych, którzy polegli w walce z mafią (lub po prostu nieświadomie stanęli na drodze jej interesów). Wspomnieć przy tej okazji wystarczy o inwestycjach realizowanych w centrum kraju oraz tak zwanej mafii budowlanej w północno-wschodnich regionach Italii, a i tego mało! Wiele rejonów zniszczonych po katastrofach w ostatnim dziesięcioleciu zostało odbudowane tylko dzięki środkom pochodzącym wprost z organizacji kryminalnych. I pomimo zapewnień, że po tegorocznych trzęsieniach ziemi będzie inaczej, mało komu jeszcze we Włoszech chce się w to wierzyć…


            Koniec jednak tych kryminalnych wywodów i smutków. Wróćmy na ziemię, czyli na Sycylię. Dziś wyspa to nie mafia, punto e basta. Sycylia powoli staje się turystyczną potęgą, która wciąż uczy się jak w pełni wykorzystać swój potencjał. Typowo południowy chaos jest nieunikniony, ale mieszkańcy wyspy z każdym dniem, z każdym turystą zdobywają doświadczenie. Podobnie sprawa ma się z tutejszymi producentami wina. Jeszcze dziesięć lat temu trudno było mówić o jakościowych winach z Sycylii, a tania masówka podłej jakości płynęła stąd w świat szerokim strumieniem. Dziś sprawy mają się inaczej, może niewiele, ale inaczej. To właśnie tu powstają świetne wina, które cenowo z wielu przyczyn wciąż biją na głowę butelki z regionów położonych w centrum lub na północy kraju. Produkuje się tu również wiele win z niższej półki, ale wciąż dających się zdefiniować jako smaczne, porządne wino codzienne. I właśnie w tych ostatnich upatruję sukcesu Sycylijczyków. Raczej nie sposób walczyć im z prestiżem Toskanii, o Piemoncie nie wspominając. Segment win dobrych, ale w znośnych cenach wciąż za to jest nienasycony (spójrzcie co ląduje na półkach większości marketów), a Sycylia ma wszystkie narzędzia, aby go zapełnić. Niskie koszty produkcji, wieloletnie doświadczenie, dobry klimat i teren. Ba! Mało tego, są tu również lokalne szczepy, które ze spokojem mogą stać się lokomotywą nowej sycylijskiej jakości winiarskiej.
            Jednym z producentów trafiających ze swoim portfolio we wspomniany segment jest winnica Costantino. Właściciele nie mają ambicji na tworzenie win na siłę. Robią to, w czym czują się dobrzy (a trwa to już od ponad pół wieku): pokazują rodzinną wyspę przez pryzmat win. Na 55ha wapienno-gliniastej gleby uprawiają zarówno szczepy lokalne jak i te międzynarodowe. Powstają z nich wina świeże, trafiające do serca swoją prostotą i czystością. Same nazwy win wywodzą się wprost z języka (dialektu?!) sycylijskiego, co jedynie podkreśla cel i pokazuje filozofię Costantino. Sami z resztą się przekonajcie.


            Dość duże portfolio producenta dzieli się na kilka linii. Są wina tańsze, codzienne; są średniaki na niedzielę; są wreszcie co lepsze butelki z serie A. Panoramę win Costantino otwiera Làusu 2015 czyli kupaż 50/50 Grecanico i Catarratto. Samo słowo làusu (z sycylijskiego), jak wytłumaczył mi producent, oznacza giusto merito, czyli słuszna zasługa i ma określać wino, które oddaje wszystko to, co weń włożono w procesie produkcji. W nosie częstuje świeżym bukietem, w którym dominują jabłka i białe kwiaty; pojawiają się również owoce egzotyczne. Na języku rześkie, z mineralnym finiszem i ładnie zaznaczoną kwasowością. Na pewno na aperitivo, na pewno do lekkiej sałatki z krewetkami. Catarratto 2015 to z kolei mineralność, która zdecydowanie dominuje nad owocem. W kieliszku znalazło się również Grillo 2015, czyli jeszcze jeden mieszkaniec Sycylii. Duża aromatyczność, białe owoce, nuty kwiatów czarnego bzu i miodu. W ustach zupełna odwrotność słodkiego zapachu, duża wytrawność, ładny balans kwas-aromatyczność-owoc. Niemałym zaskoczeniem było dla mnie wino oparte na szczepie müller-thurgau. Właściciel Costantino wprowadził tę odmianę do winnicy za namową znajomego z północy. I bardzo dobrze! Wino bazuje na aromatach jabłek, ale jest też wyraźna nuta muszkatowa. Nieco cięższe od poprzedników, lepiej zbudowane z odrobiną cukru resztkowego. Na pewno do solidnej porcji makaronu z owocami morza!
            W kupażu chardonnay i insolii (znów 50/50) dominuje zdecydowanie to pierwsze. Zielone aromaty agrestu i gruszek wysuwają się na przód, za nimi nieco nut miodu. Wyraźna kwasowość i ładna struktura, ale trochę za mało insolii w insolii… Quarter 2015 to mieszanka złożona z czterech odmian w równych proporcjach (chardonnay, müller-thurgau, catarratto, grillo). Po spróbowaniu wszystkich poprzednich win bez trudu można było wyczuć aromatyczność grillo, zieloność chardonnay i mineralność catarratto. Gdzieś pałęta się również muszkatowość ostatniego składnika kupażu. Musiaki Sbriu (białe i różowe) to wina raczej na imprezę w gronie znajomych (samo słowo sbriu oznacza po sycylijsku nic innego, jak dobrą zabawę), niż do leniwego sączenia i zadumy. Proste, wesołe bąble. Wersja biała z herbacianym wykończeniem, wersja czerwona na bazie nero d’avola z porcją świeżych poziomek i malin.


            Serię win czerwonych otworzyło (a jakżeby inaczej!) Làusu Nero d’Avola 2015. Prosta czerwień zdominowana przez dojrzałą wiśnię i słodkawą śliwkę. Jest też trochę czereśni. Lekkie, zdecydowanie owocowe, rześkie ze szczerą kwasowością oraz dużą dozą świeżości. Nero d’Avola Syrah Aria Siciliana 2015 ma ciemną, purpurową barwę. Ciała zdecydowanie więcej niż u poprzednika, Syrah dało również nieco pieprzno-ziołowych aromatów. W ustach sporo tanin, może nieco zielonych, ale w sumie nadających winu charakteru. Zdecydowanie do solidnej porcji makaronu z tłustym sosem lub duszonej wieprzowiny. Merlot na Sycylii? Da się z tego ukręcić coś dobrego? Patrząc na Merlot Aria Siciliana 2013 raczej tak. Nie jest to znany z północy Włoch pluszak, a charakterne wino pełne aromatów śliwek i wiśni. Aksamitny owoc z kwasowym wykończeniem i ładną taniną. Ciekawe… bardzo ciekawe.


            Pozostała serie A. Capitolo Uno 2012, rozdział pierwszy. Czyste nero d’avola podkręcone dębem. Beczka w nosie nadal mocno dominująca, wino zdecydowanie potrzebuje czasu, aby się otworzyć, ale gdy to już nastąpi… Jest dużo owocu, tanin i kwasu. Dać mu do towarzystwa kawał mięsa i będzie pysznie. Nonò 2012 to niespotykany na Sycylii kupaż petit verdot i cabernet sauvignon. Również tutaj beczka z początku przykrywa wszystko inne. Po czasie pojawia się słodkawy owoc oraz waniliowe tło. Całość wydaje się mniej taniczna i kwasowa niż poprzednik, nieco już utemperowana, a co za tym idzie łatwiejsza w odbiorze.
            Takiej Sycylii pragnę. Wybitne butelki są pożądane i poszukiwane, ale nie każdy region może na nich budować swoją potęgę. A wyspa z trinacrią w tle zdecydowanie nie powinna tego robić. Znakomita większość turystów nie będzie szukać win znakomitych. Wystarczą porządne, proste, ale czyste jak łza i szczere trunki! Dodać do tego lokalną kuchnię, nieco romantycznych czasów Cosa Nostra i przepis na sukces gotowy…




Mafijną inspirację zawdzięczacie Irkowi i jego degustacji „Win z krainy mafii”.
Degustowałem podczas degustacji otwartej w ramach Targów Enoexpo 2016.

niedziela, 11 grudnia 2016

Wines of Portugal – A World of Difference

Portugalska różnorodność w kieliszku

źródło: www.cellartours.com

Winiarska Portugalia wydaje się być wciąż nieodkryta dla konsumenta, który wino pije okazjonalnie, a nie jest zapaleńcem w ciągłym poszukiwaniu nowych doznań. W walce o kieliszki klientów, w kontekście tego niewielkiego kraju położonego na Półwyspie Iberyjskim, w ostatnim czasie dominowała Biedronka. Na półkach dyskontu przy okazji kolejnych ofert pojawiło się wiele ciekawych butelek z Portugalii. Były orzeźwiające vinho verde, były czerwienie i biele z Douro, Alantejo czy Dão, było też całkiem przyzwoite porto. Sieć z owadem w logo dystrybuowała u nas również wiele win z portfolio Monte da Ravasqueira, którego Tinto weszło do stałej oferty i całkiem nieźle sobie radzi (nic dziwnego, bo soczysty owoc, dobry kwas i taniny zbalansowane przez odrobinę cukru to strzał w dziesiątkę za 15zł bez grosza).
Biedronka konsekwentnie pokazuje, że jej mocną stroną są wina z matecznika (chociaż mówienie o Portugalii jako mateczniku sieci nie jest do końca uzasadnione, ale to temat na inny wpis). Oczywiście zdarzają się butelki zupełnie nietrafione, wrzucone na półki jedynie po to, aby zapchać dziury i tworzyć masę. Trzeba jednak przyznać, że w ofertach portugalskich stosunek win dobrych i pijalnych do tych niepijalnych jest o wiele wyższy niż w kontekście pozostałych krajów (serce mi krwawi, gdy na półkach pojawiają się kolejne zlewki z Italii produkowane bez ładu i składu). Grzechem byłoby zmarnowanie potencjału poznawczego, jaki wypracowały gazetki pojawiające się przy okazji promocji kolejnych ofert portugalskich. Podobnie jak w przypadku Lidla i win polskich, kolejnym krokiem dla wielu (choć zdecydowanie nie większości) klientów kupujących wina w Biedronce mogłyby być sklepy specjalistyczne oferujące szeroką gamę win jakościowych już nie tylko z czołowych regionów Portugalii, a z całego kraju.


O budowanie świadomości i rozbudzanie ciekawości winiarskiej w ostatnich miesiącach zadbało Wines of Portugal organizując degustacje, podczas których uczestnicy mieli okazję spróbować pozycji z wielu części kraju. Pojawiały się szlagiery, konie pociągowe portugalskiego biznesu winiarskiego, ale nie zabrakło też butelek mniej oczywistych, a co za tym idzie bardziej interesujących. Miałem okazję wziąć udział w jednej z takich degustacji podczas tegorocznych targów Enoexpo w Krakowie. Na start otrzymaliśmy… nie, nie vinho verde, a Aldeias de Juromenha Verdelho 2015 czyli wino produkowane niemal na przeciwległym końcu kraju. W nosie przyjemnie rześkie i aromatyczne zarazem. Mieszanka owoców egzotycznych i niewielkiej dawki cytrusów, która idealnie sprawdzi się tak w upalnie dni solo, jak i w te chłodniejsze przy talerzu. Tapada de Coelheiros 2015 miało już bukiet nieco cięższy, bardziej zawiesisty, miodowo-kwiatowy, gdzie czasem przebijają się nuty owocowe. Domieszka lokalnego szczepu arinto dała całości przyjemną, wibrującą kwasowość. Około czwarta część wina przeszła dojrzewanie w dębinie, ale poza miodowo-karmelowym wstępem trudno to wyczuć w nim samym. Ostatnią bielą było Adega de Borba Reserva Branco 2013, które w nosie częstuje dużą ilością karmelu i wanilii oraz innych nut odbeczkowych. Owoc ma tu duży problem, żeby się przebić. Dopiero na języku dochodzi do głosu pod postacią brzoskwini i ananasa z puszki. Nie brak oczywiście i beczki, choć wino samo w sobie nie jest dębowym potworkiem. Ma duży potencjał starzenia i warto byłoby go spróbować za 5 lat (co nie zmienia faktu, że rześkości już nie nabierze).


Tapada de Coelheiros Tinto 2012 otworzyło serię win czerwonych. Kupaż lokalnych i międzynarodowych odmian (cabernet sauvignon, aragonês – czyli tempranillo i trincadeira) dał wino o bardzo ciemnej, brunatno-purpurowej barwie. Główne aromaty to przydymiona śliwka i jeżyny, wszystko to podbite waniliowym tłem. Są też potężne, ale dobrze dopasowane do całości taniny. W Aldeias de Juromenha Tinto Reserva 2012 z początku nieco odstawał alkohol. Pierwsze średnie wrażenie zniknęło jednak szybko i zastąpiła je przyjemna owocowość jedynie podkręcona beczką. W ustach spora dawka śliwek, wiśni, kory cynamonowej, drewna i przypraw. Wysoka kwasowość oraz ponownie spora ilość tanin (być może chwilami sprawiającymi wrażenie suchych). Piliśmy białe wino od Adega de Borba, nadszedł czas na Adega de Borba Grande Reserva 2011. Wino choć ma 14,5% alkoholu, to zupełnie tego nie czuć. Jest rustykalny, grubo ciosany nos, w którym dominują owoce i aromaty wiejskie. Wanilia i kokos ledwie wyczuwalne na języku. Wino zdecydowanie potrzebuje czasu, aby osiągnąć pełnię harmonii, ale już teraz jest bardzo interesujące.


Dwa kolejne wina to próba zmierzenia się z lokalnością i zaprezentowania dwóch regionów przez tego samego producenta: Santos da Casa Grande Reserva Alantejo 2010 oraz Santos da Casa Grande Reserva Douro 2010. Podczas gdy pierwsze z nich oferuje w równych proporcjach jeżyny i zioła w nosie, drugie częstuje większą dawką czerwonych owoców. Beczka u przedstawiciela Alantejo zostawiła wiórki kokosowe, zawodnika z Douro natomiast potraktowała delikatniej. Co ciekawe oba wina pochodzą z tego samego rocznika i zastosowano przy ich produkcji dokładnie te same metody. Różnią się jedynie (albo aż!) szczepami wchodzącymi w ich skład.
Słodkie wina z Portugalii to temat rzeka, ale niekwestionowanym królem pozostaje porto. Na degustacji pojawiły się dwa rodzaje rzeczonego wina. Tawny 10 Years Vieria de Sousa to płynny bursztyn w kieliszku. W nosie bukiet zbudowany na suszonych daktylach i rodzynkach, wyczuwalne są nuty beczkowe, ale nie dominują one całości. Są też orzechy, kawa i prażone migdały. W ustach pojawia się zaskakująco wyrazista i piękna kwasowość. Całość wieńczy pikantny finisz. Mistrzostwo! Vieria de Sousa LBV 2012 to z kolei młodzieniaszek. Purpurowa barwa, w ustach słodycz, która nie męczy i głębia owocu. Do tego przyjemna tanina, która nadaje winu ostatecznego szlifu. Kolejne mistrzostwo!
Degustacja zorganizowana przez Wines of Portugal jednoznacznie pokazała, że kraj ten jest na wschodzącej i w najbliższych latach może pozytywnie zaskakiwać. Podczas gdy moje ukochane Włochy znalazły się w jakimś przedziwnym winiarskim marazmie (choć może wynik referendum z 4 grudnia nieco otrzeźwi ducha narodu), Portugalscy winiarze bez ustanku udowadniają, że niezależnie od regionu i półki cenowej potrafią zaoferować żądnym smaku coś ciekawego. Podkreślę raz jeszcze: zaczynając winiarską przygodę z marketami i dyskontami, warto czasem wykonać krok dalej, zastąpić dwie butelki tańsze jedną droższą, ale sięgnąć po zupełnie inną jakość. Chociażby od święta, a na to czekać długo nie musimy.


Degustowałem na zaproszenie organizatorów.

wtorek, 6 grudnia 2016

Winne Wtorki: od Szwaba do Soave

Soave Classico Zenato DOC 2015
            Soav|e1, arch. suave adj 1. łagodny, delikatny, miły, przyjemny; słodki; occhi ~i łagodne <słodkie> oczy; profumo ~e słodki <łagodny> zapach, słodka <łagodna> woń; voce ~e miły <przyjemny, słodki> głos; ~e al gusto delikatny <łagodny> w smaku; ~e al tatto delikatny <miły> w dotyku; książk. ~e ricordo słodkie <miłe> wspomnienie; książk. nome ~e słodkie imię 2. błogi; kojący; łagodny, pogodny, spokojny; ~e vento łagodny wiatr; sguardo ~e pogodne <błogie> spojrzenie; książk. una ~e malinconia błoga <łagodna> melancholia 3. arch. łatwy, nieuciążliwy; lekki, spokojny; con ~e passo lekkim <spokojnym> krokiem 4. arch. książk. gładki, miękki adv. rzad. poet. miło, przyjemnie; słodko; łagodnie, spokojnie (Wielki słownik włosko-polski, 2010, Wiedza Powszechna).
Szwabić ndk VIa, ~ony rzad. (częstsze w formie dk: oszwabić) «okpiwać, oszukiwać»: Gdybym chciał na nim zyskiwać albo go szwabić, pisałbym 15 rzeczy na rok kiepskich, które by on mi kupował po 300 i miałbym większy przychód. CHOPIN Wyb. 128 // SW (Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego).
           
źródło: www.baroloeco.it
Ja tam się Szwabom nie dziwię. Raj na ziemi.
            Co łączy dwa zamieszczone wyżej wycinki ze słowników? Wspólne pochodzenie. O ile zrozumiałym jest dla osoby posiadającej średnią znajomość języka polskiego jako języka ojczystego, że czasownik (o)szwabić pochodzi od słowa Szwab, o tyle większości z nas nie przyszłoby do głowy, że soave w prostej linii wywodzi się od jego odpowiednika w języku włoskim. A samo Soave Polakom jest już dobrze znane, wszak jest to jedno z najlepiej rozpoznawalnych białych win regionu Wenecja Euganejska i Włoch w ogóle. Jak to możliwe, że dwa wyrazy mające wspólnego przodka, są dziś aż tak dalekie w swoich znaczeniach? Cóż, dzisiejszych różnic znaczeniowych dopatrywałbym się w historiach Polski i Włoch i ich wzajemnych stosunkach ze Szwabami.
            Rejon, który słynie z produkcji (między innymi) Soave, można by określić jako mały raj na ziemi. Łagodny klimat, żyzne wulkaniczne gleby, położenie, które faworyzuje rozwój oraz bliskość gór i morza będącymi świetnymi odskoczniami od trudów życia codziennego załatwiają sprawę. Gdzie w tym wszystkim Szwabowie? Ten wywodzący się z Nadrenii szczep germański jeszcze w I w. p. n. e. był trzymany w ryzach przez Juliusza Cezara. Dopiero niespełna pięćset lat później Szwabowie wraz z innymi ludami barbarzyńskimi zbliżyli się do granic dzisiejszych Włoch. U boku Longobardów nadreński lud przesuwał się powoli na południe, aby ostatecznie osiąść na terenach oddalonych o kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów na wschód od jeziora Garda. Od tego momentu szwabskie podboje na ziemiach włoskich zakończyły się. Germanowie prowadzili odtąd spokojne życie nie wadząc nikomu (oczywiście jeśli mowa o Półwyspie Apenińskim, bo w Europie namieszali oni niemało jeszcze w wiekach średnich). Svevi i suave w łacinie stały się wyrazami bardzo sobie bliskimi. Nic więc dziwnego, że ten zaskakujący dla polskiego ucha związek przetrwał do dziś, a nawet więcej: jego kwintesencja wyraża się w winie, które produkuje się na wulkanicznych glebach zamieszkałych niegdyś przez Szwabów. Odpuszczę Wam historię relacji Polsko-Szwabskich (a zaznaczyć należy, że dziś często mówi się generalnie o Niemcach używając tej nazwy…), przejdę za to do sedna moich rozważań: Soave Classico DOC 2015 od Zenato.


            Delikatna, słomkowa barwa. Wino połyskliwe, zachęca złocistymi refleksami. W nosie pełne nut kwiatowych, zza których wychylają się brzoskwinie i jabłko. Dość aromatyczne i mało ascetyczne jak na Soave. W ustach łagodnie kwiatowe. Niewybijająca się, ale zaznaczona na koniuszku języka kwasowość. Migdałowy, lekko goryczkowy finisz. Dominuje garganega, ale da się również wyczuć delikatną nutę chardonnay, które stanowi 30% kupażu. Na podstawie tej butelki niepodobna mówić o trudnym dla Soave roku 2015, wręcz przeciwnie. Złośliwi powiedzą, że Soave Classico od Zenato jest techniczne, ale w tym wypadku nie przeszkadza mi to ani trochę. Szwabowie górą!

Nazwa: Soave Classico 2015
Producent: Zenato
Miejsce zakupu:
Cena:
Rodzaj wina: białe, wytrawne
Ocena:




Dzisiejszy wpis powstał w ramach specjalnej mikołajkowej edycji Winnych Wtorków. Już trzeci raz z rzędu miałem przyjemność wymienić się z autorami innych blogów winami. Mojemu Mikołajowi (a tak de facto Mikołajom) bardzo dziękuję za nadesłaną butelkę! Poprzednie wpisy znajdziecie tutaj i tutaj. Pozostali wtorkowicze dziś napisali:



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Referendum konstytucyjne. Czy już można rozdzierać szaty?

Włosi wypowiedzieli się w głosowaniu

źródło: www.livesicilia.it

            Od zakończenia głosowania we włoskim referendum konstytucyjnym nie minęła jeszcze doba, a na jego temat już krąży więcej mitów niż faktów. Podobnie sprawy mają się z przewidywanymi skutkami wczorajszego referendum. Daleko mi od popierania którejkolwiek ze stron włoskiego konfliktu politycznego (może dlatego, że równie daleko mi do codziennych problemów mieszkańców Il Bel Paese), ale doniesienia o politycznym trzęsieniu ziemi uważam za mocno przesadzone. Nawet jeśli na zamknięciu parkietu w stolicy Lombardii dominował kolor czerwony, to poranne nagłe spadki wydawały się być o wiele mniej znaczące, niż się tego początkowo obawiano. Zagraniczne media obserwujące sytuację na Półwyspie Apenińskim bardzo chętnie uciekają się do barwnych metafor i porównań, próbując przy tym przedstawić obraz kraju, jak po klęsce żywiołowej (a te przecież nie tak dawno Włochy nawiedziły i właśnie dlatego unikałbym tego typu retoryki). Powiem wprost: w mojej ocenie skutki referendum i jego wynik mogą przynieść więcej korzyści niżby nam się to wydawało (i chociaż piszę w mojej ocenie, to postaram się to udowodnić w miarę możliwości w obiektywny sposób).


Upadek demokracji? Wręcz przeciwnie.

          Internet zawrzał. Na portalach społecznościowych, w artykułach z prasy codziennej, dziennikach telewizyjnych i w licznych komentarzach przewija się wielokrotnie to samo stwierdzenie: upadek demokracji. Media sprzyjające rządom Partito Democratico (a żeby nie zarzucono mi niekonsekwencji w tym, co rzekło się na wstępie, skonsultowałem media i instytucje tak niezależne, jak i zależne od poszczególnych stron konfliktu) nie kryły swojego negatywnego nastawienia wobec wyniku wczorajszego głosowania. Również z Unii Europejskiej popłynęła fala komentarzy utrzymujących ten gorzki, pesymistyczny ton. Chwila, chwila… a czy to właśnie wczoraj Włosi nie pokazali, że demokracja ma się w ich kraju wyśmienicie? Czy do urn nie ruszyło blisko 70% uprawnionych do głosowania? Tak dla ścisłości przypomnę, że w Polsce podczas wyborów parlamentarnych/prezydenckich/samorządowych (niepotrzebne skreślić) nigdy nie udało się osiągnąć takiego wyniku, że o referendach nie wspomnę.
            Sądzę, że liczba Włochów, którzy wczoraj oddali swój głos w sprawie reformy konstytucyjnej dobitnie pokazuje, że w tym kraju drzemie ogromny potencjał demokratyczny. Wbrew obiegowej opinii (której nawiasem czasami sam ulegałem), mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego pokazali wczoraj, że duch odrodzenia wciąż w nich się tli i wystarczy niewiele, aby przejął on ponownie kontrolę. I bez obaw, przegrana zwolenników , czyli reformy,  wcale nie oznacza, że nie chcą oni zmian. Wręcz przeciwnie.


Referendum przeciw konstytucji, rządowi, czy UE?

            Pojawiają się liczne hasła, że No powiedziane przez niespełna 60% głosujących we wczorajszym referendum to przede wszystkim No dla konstytucji, No dla rządu PD oraz No dla Unii Europejskiej. Nic bardziej mylnego. Osoby, które udały się wczoraj do lokali wyborczych zobaczyły na kartach do głosowania jedno proste pytanie:

Approvate il testo della legge costituzionale concernente ’Disposizioni per il superamento del bicameralismo paritario, la riduzione del numero dei parlamentari, il contenimento dei costi di funzionamento delle istituzioni, la soppressione del CNEL e la revisione del titolo V della parte II della Costituzione’?

Co w wolnym tłumaczeniu oznacza:

Popierasz tekst ustawy konstytucyjnej, w której mowa o zniesieniu dwuizbowego systemu parlamentarnego w którym obie izby mają te same prawa, zmniejszeniu liczby parlamentarzystów, ograniczeniu kosztów ponoszonych przez instytucje, zniesieniu CNEL* oraz zmianach w rozdziale V części II Konstytucji?

            No to teraz jeszcze raz na spokojnie. Zniesienie dwuizbowego systemu parlamentarnego, w którym obie izby mają te same prawa. Ani słowa o sprzeciwie wobec konstytucji, rządu czy UE. Zmniejszenie liczby parlamentarzystów. Ani słowa o sprzeciwie wobec konstytucji, rządu czy UE. Ograniczenie kosztów ponoszonych przez instytucje. Ani słowa o… Zniesienie CNEL. Ani słowa o… Zmiany w rozdziale V części II Konstytucji. Ani słowa o…
           A zatem komu lub czemu Włosi powiedzieli No? Przede wszystkim premierowi (który kilka chwil temu złożył swoją dymisję na ręce Prezydenta Republiki Włoskiej). Wielu głosujących nie kryło, że idzie odpowiedzieć negatywnie na wyżej postawione pytanie tylko dlatego, że Matteo Renzi w czasie kampanii referendalnej zapowiedział swoje odejście z urzędu w razie porażki. I nie zmienili oni decyzji nawet wtedy, gdy premier rakiem zaczął się wycofywać ze swoich słów w obliczu sondaży nie pokazujących jednoznacznie kto zwycięży. Na szczęście Renzi zachował się jak prawdziwy mąż stanu i nie dał swoim oponentom powodów do drwin, wierny danej przez siebie obietnicy podał się do dymisji.
            Podsumujmy: wczoraj Włosi nie opowiedzieli się ani przeciwko konstytucji, ani przeciwko rządowi wywodzącemu się z większości parlamentarnej (którą sami przecież wybrali!), ani też przeciwko Unii Europejskiej (nawet jeśli wielu mieszkańców Półwyspu Apenińskiemu otwarcie sprzeciwiało się temu, że Renzi bardzo dobrze dogadywał się z kanclerz Niemiec Angelą Merkel). Wielu osobom skreślającym wczoraj na kartach do głosowania kratkę przy No miało po prostu dość Renziego. Niektórzy zakreślali tę kratkę, bo PD to nie ich bajka. Inni dlatego, że Renzi objął władzę nie w wyniku powszechnych wyborów, a zajął miejsce po swoim poprzedniku, który ustąpił z urzędu z powodu problemów zdrowotnych. I niech akapit ten zamkną słowa samego zainteresowanego, które podobno wypowiedział po zapoznaniu się ze wstępnymi wynikami referendum: Nie sądziłem, że aż tak mnie nienawidzą.

źródło: www.repubblica.it

I co dalej?
            Naturalnie pojawiły się pytania na temat politycznej przyszłości kraju. Portal Corriere della Sera zebrał najbardziej prawdopodobne scenariusze. Pierwszy z nich przewiduje natychmiastowe wybory. Za takim obrotem spraw otwarcie opowiadają się wszystkie partie opozycyjne. Różni je tylko opinia na temat daty ewentualnych wyborów. Movimento 5 Stelle z Beppe Grillo na czele uważa, że są gotowi na próbę wyborczą nawet za kilka dni, inne partie wypowiadają się nieco ostrożniej i oficjalnie popierają spokojne i porządne przygotowanie wyborów.
            Drugi scenariusz to w skrócie Renzi-bis. O czym dokładnie mowa? Niektórzy obserwatorzy twierdzą, że dymisja premiera na ręce Prezydenta Republiki Włoskiej to jedynie zasłona dymna. Ani się nie obejrzymy, a Sergio Mattarella mianuje Renziego ponownie na urząd premiera. Nawet jeśli powrót byłego-nowego szefa rządu wydawałby się dla niektórych środowisk kuszący, wydaje się on mało prawdopodobny. O wiele bardziej racjonalnym scenariuszem jest utworzenie rządu technicznego ze specjalistą na czele. Nieoficjalnie na giełdzie nazwisk pojawia się Mario Draghi, aktualny prezes Europejskiego Banku Centralnego. Ten scenariusz nie podoba się jednak wielu obywatelom (mają oni wciąż w pamięci politykę ostrego zaciskania pasa za czasów poprzedniego rządu technicznego pod kierownictwem Mario Montiego).
           Połączeniem „normalnego” i technicznego rządu wydaje się czwarta propozycja. Niektórzy politolodzy sugerują, że racjonalnym i najbardziej pożytecznym byłoby powołanie premiera z szeregów parlamentarnej większości (Partito Democratico), u boku którego miałaby znaleźć się figura specjalisty. W tym scenariuszu wśród wymienianych nazwisk dość często pojawia się Pier Carlo Padoan, aktualny Minister Ekonomii i Finansów. Ostatnia opcja nawiązuje do tej wymienionej na wstępie akapitu: prezydent miałby mianować premiera, a ten z kolei powołać tzw. governo di scopo, czyli rząd, którego nadrzędnym celem byłoby przygotowanie nowej ustawy wyborczej i doprowadzenie do regularnych wyborów parlamentarnych w późniejszym czasie.




*Consiglio Nazionale dell’economia e del lavoro – Rada Narodowa Ekonomii i Pracy, organ rządowy, o którym mowa w 99. artykule włoskiej konstytucji. Zajmuje się sprawami związanymi przede wszystkim z prawodawstwem dot. ekonomii i spraw społecznych.

czwartek, 1 grudnia 2016

Che cosa bolle in pentola… – listopad 2016

Comiesięczny przegląd włoskich internetów


W mijającym miesiącu włoskie media prawie codziennie donosiły o zbliżającym się referendum konstytucyjnym przewidzianym na 4 grudnia. Włosi zdecydują w nim czy są za wprowadzeniem zmian w konstytucji, czy też popierają zachowanie ustawy zasadniczej w aktualnej formie. Jeszcze kilka tygodni temu zwolennicy zmian wydawali się mieć wygraną w kieszeni, ale w ciągu ostatnich dni sytuacja uległa diametralnie zmianie. Dziś sondaże nie wskazują zdecydowanie kto wygra w konstytucyjnym pojedynku pod postacią referendum. Na szczęście zbliżające się głosowanie nie zdominowało medialnych doniesień na tyle, aby nie pojawiło się w nich nic poza nim.
W ostatnim czasie nie mówiło się u nas za dużo o skutkach październikowego trzęsienia ziemi w centralnych Włoszech (no chyba, że w kontekście pomocy zadeklarowanej przez Ministerstwo Kultury). We Włoszech natomiast nie milkną echa tych tragicznych wydarzeń. W zasadzie zaraz po trzęsieniu ziemi rząd włoski był przekonany co do jednego: bez wsparcia z zewnątrz nie jest w stanie udzielić pomocy finansowej wszystkim potrzebującym. Sytuację pogorszyły lokalne podtopienia w Ligurii i Piemoncie, szkody spowodowane wystąpieniem z brzegów między innymi Padu również znacząco obciążą włoską kasę państwa. Zostawiając finansowe wyliczenia, lokalne gazety donosiły o stratach, których nie da się oszacować. Mowa o dziesiątkach zabytków, które bezpowrotnie zamieniły się w sterty gruzu. Tak los spotkał chociażby Castelluccio di Norcia, jedno z najciekawszych i najpiękniejszych miejsc w Apeninach.

źródło: www.casanorcia.it

            Październikowe trzęsienie ziemi dotknęło w pewnym stopniu właściwie każdego Włocha. Oczywistym jest, że największe straty (tak materialne, jak i moralne) ponieśli mieszkańcy terenów dotkniętych kataklizmem. W trudnej sytuacji znaleźli się również przedsiębiorcy działający w rejonie epicentrum, a do takich należeli chociażby producenci słynnej na całe Włochy szynki Prosciutto di Norcia. Rząd zareagował w tempie ekspresowym i ministerstwo odpowiedzialne za rolnictwo, żywność oraz włoskie lasy państwowe przygotowało dekret, dzięki któremu 60 tyś. szynek z Norci będzie dojrzewało we Friuli, nie tracąc przy tym prawa do posługiwania się apelacją IGP. Jest to na pewno dobry krok, który zapewni ciągłość produkcji i pozwoli producentom zdobyć fundusze na odbudowę zrujnowanych budynków, w tym dojrzewalni.
          Prosciutto di Norcia nie zabrakło na biennale enogastronomicznym w stolicy Toskanii. Tegoroczna edycja trwała ponad dwa tygodnie i w równej mierze poświęcona była sztuce i gastronomii. Wydarzenie otwarła uroczysta kolacja, podczas której gotowali najlepsi włoscy szefowie kuchni. Przez kolejne dni dla zwiedzających przygotowano najróżniejsze wydarzenia (skupiające się zarówno na kuchni tradycyjnej, jak i nowoczesnej). Biennale ma na celu promocję jednego z najmocniejszych punktów włoskiej gospodarki – gastronomii. Obok najlepszych florenckich pizzerii zaprezentowano rzemieślnicze panettone (w końcu już niebawem Święta Bożego Narodzenia), najlepsze wina wyspy Elby, oliwy z całego Półwyspu Apenińskiego czy włoską kuchnię fusion.

źródło: www.darlin.it

            Popyt na kulinarne Made in Italy nie słabnie, co pokazuje chociażby zainteresowanie, jakim ostatnio cieszy się tiramisù. W mijającym miesiącu z jednej strony włoskie media donosiły o amerykańskiej ekipie filmowej, która odwiedziła restaurację Le Beccherie w Treviso, w której narodził się ten słynny na całym świecie deser. Z drugiej strony w sieci niebywałą popularnością cieszyły się zdjęcia włoskiego cukiernika, który ze swojej pracy uczynił istną sztukę i tworzy słodkości zamieniając je w sceny przypominające kadry z filmów.
         Skoro o scenach filmowych mowa… fani serialu (jak zauważył słusznie jeden z czytelników Italianizzato, Salvatore Russo grał rolę w filmie, nie serialu Gomorra) Gomorra musieli przełknąć gorzką pigułkę i pogodzić się z faktem, że seria opiera się na prawdziwych wydarzeniach. Na własnej skórze przekonał się o tym Salvatore Russo, jeden z aktorów filmu zainspirowanym książką Roberta Saviano. Russo został aresztowany przez policję w Neapolu na gorącym uczynku, to znaczy na handlu narkotykami. Wraz z dwoma wspólnikami rozprowadzał zabronione substancje w wielu dzielnicach mieszkaniowych stolicy Kampanii. Nota bene to nie pierwszy aktor Gomorra la Serie, który świetnie zagrał na ekranie, bo… znał kryminalne realia z własnego doświadczenia.

źródło: www.feltrinellieditore.it

            Niemal jak na zawołanie, kilka dni po aresztowaniu Russo, Roberto Saviano ruszył z promocją kolejnej książki. Tematem przewodnim znów neapolitańska mafia. Tym razem jednak dziennikarz skupił się na obecności nieletnich w kryminalnych procederach. Jak zauważył autor, już tytuł jego nowej książki jest znamienny. La paranza dei bambini mówi o tym, jak mafia kusi młodocianych. Oferuje względną stabilność finansową, nierzadko zapewnia również rozgłoś wśród rówieśników. Saviano mówi o tym, że mafia działa na dzieci niczym paranza (rodzaj sieci używanej do połowu ryb) na małe rybki, które płyną ku niej w nadziej na znalezienie pokarmu.
            Zostajemy jeszcze na chwilę w Kampanii. O Reggia di Caserta, osiemnastowiecznej siedzibie królewskiej wybudowanej pod Neapolem przez Burbonów za ich panowania w Królestwie Neapolu, w ostatnich latach nie mówiło się nic pozytywnego. Państwo włoskie wydawać by się mogło nie miało ochoty, ani finansów (to drugie uznawano do niedawna za pewnik) na restaurację tego zabytku. I tak Reggia di Caserta w spokoju niszczała popadając w coraz to większą ruinę. O fatalnym stanie monumentalnej posiadłości krążyły już legendy (również poza granicami Włoch). Od kilkunastu miesięcy trwają jednak prace renowacyjne, których celem jest doprowadzenie Reggi do stanu, w jakim znajdowała się ona podczas najlepszych lat. W Internecie pojawiły się ostatnio zdjęcia ukazujące postępy prac.

źródło: www.2bp.blogspot.com

            Podczas gdy jeden zabytek z niebytu wraca do łask, inny zaczyna mieć poważne problemy. Na ulice Wenecji w listopadzie wyszli mieszkańcy laguny protestując przeciwko… turystom. Miasto ma aktualnie niewiele ponad 50 tysięcy mieszkańców, co jest najniższą liczbą w historii stolicy regionu Veneto. Mieszkańcy narzekają na niekulturalnych turystów, którzy hałasują, śmiecą, opalają się w strojach kąpielowych nad kanałami czy wręcz skaczą do nich. Dodatkowo w ostatnich latach nasilił się proces zastępowania lokali oferujących produkty oraz usługi pierwszej potrzeby niezbędne do normalnego życia przez restauracje i hotele. Jak widać, turyści są drugim obok stale podnoszącego się poziomu wody, największym problemem miasta na lagunie.
           Raz jeszcze o włoskim światku przestępczym, tym razem jednak w pozytywnym świetle. Na półki marketów sieci Conad we Włoszech trafiły niedawno ciastka wypiekane przez więźniów z Palermo. Przy współpracy z jedną z lokalnych piekarni, władze więzienia w stolicy Sycylii uruchomili program, który na celu ma resocjalizację więźniów. Ciastka wytwarzane w Palermo są wyjątkowe z jeszcze jednego powodu: do ich produkcji używa się składników najlepszej jakości, które pochodzą z lokalnych upraw.
            Na sam koniec mała sugestia. Szukacie niecodziennego pomysłu na świąteczny prezent? Rzućcie okiem na stronę winnicy Feudi di San Gregorio, gdzie już od 20-30 euro będziecie mogli zakupić butelkę wina ze spersonalizowaną etykietą.