____________________________________________________________________________________________________________________________________________________
¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯

niedziela, 28 czerwca 2015

WINOgronowy, czyli co?

Bezalkoholowa alternatywa dla wina


Gdy pierwszy raz usłyszałem o WINOgronowym miałem mieszane odczucia. Musujący sok winogronowy? Tylko tyle (albo aż tyle!)? Scusate, nic nikomu nie ujmując: moja babcia i mama robią od dawna pyszne syropy i soki winogronowe z przydomowych winorośli, więc żadna to dla mnie nowość. Cóż, nie musiałem długo czekać, aby zrozumieć jaka jest różnica pomiędzy smakiem WINOgronowego, a przetworami mojej babci i mamy. Co więcej, domowego soku winogronowego (chociaż są one wyjątkowe) nie podałbym do deski serów podczas niedzielnego obiadu, UV’è już jak najbardziej!
Czym jest zatem WINOgronowy? Według mnie to produkt, który zatrzymał się w połowie drogi między sokiem, a winem. Na czym opieram tę tezę? Zarówno WINOgronowy, jak i wino bazują na moszczu winogronowym. I nie jest to moszcz pozyskany z obojętnie jakich odmian, a konkretnych, wybranych szczepów. Powstaje w Emilii-Romanii z odmian Pignoletto i Trebbiano di Modena (a więc szczepów lokalnych, typowych dla tego obszaru). Dodatkowo jest to napój musujący, co w kontekście rejonu produkcji nie powinno dziwić.
WINOgronowy ma barwę przypominającą tzw. wina pomarańczowe. Pachnie miodem, suszonymi daktylami oblanymi cukrowym syropem i suszonymi figami. Słodki zapach znajduje kontynuację w smaku – stosunkowo dużo cukru i aromaty suszonych owoców, które przeplatają się z nieco świeższymi nutami. Do tego lekko drapiący w gardle posmak miodu gryczanego.
Z czym to pić? Importer, Moja Italia, podaje kilka przykładowych zastosowań, między innymi jako składnik drinków (np. z Campari czy Aperolem). Oczywiście napój ten wydaje się być idealnym rozwiązaniem dla wszystkich tych, którzy z różnych powodów wina spożywać nie mogą. Jeśli o mnie chodzi: piłem z makaronem z sosem serowym oraz w towarzystwie deski serów – w obydwu połączeniach WINOgronowy spisuje się świetnie. Idealnie też zagra z deserami (z wielkanocnym mazurkiem!). Nie wspominając już o tym, że jest to produkt bio, vege i co nie jeszcze… No to mamy bezalkoholowe zastępstwo dla Lambrusco!


WINOgronowy do Polski trafia dzięki importerowi z Łodzi - Moja Italia i kosztuje 29zł. Próbkę do degustacji otrzymałem od importera.


czwartek, 25 czerwca 2015

Bruschetta

Grzanki all’italiana


Usłyszałem kiedyś, że Włosi to mistrzowie podrywu i wciskania kitu za ogromne pieniądze. O ile ich kunsztu w zdobywaniu dam nie zaznałem (co dziwić nie powinno), o tyle zdarzyło mi się utopić jakieś niewielkie sumki podczas wakacji w rzeczy, które okazywały się być bezużyteczne lub niewarte swojej ceny. Myślę jednak, że tego typu przygody mogą spotkać nas wszędzie, niezależnie od narodowości sprzedawcy i kraju w którym jesteśmy. Ludzie są różni, w każdym miejscu znajdziemy tych dobrych, szczerych i otwartych oraz tych złych, którzy mogą chcieć nas oszukać w celu wzbogacenia się.
Opinia przytoczona na wstępie została wypowiedziana w kontekście kulinarnym. Co autor miał na myśli? Chodziło mniej-więcej o to, że z niewielu, stosunkowo tanich produktów Włosi robią jakieś „szmege-rege” i podają to za duże pieniądze na ładnie przystrojonych stołach. Co więcej, według autora wypowiedzi szczytem ździerstwa jest bruschetta – grzanka z pomidorami za kilka euro. Cóż, nie muszę chyba nadmieniać, że wywiązała się z tego dość głośna dyskusja. Ja bowiem uważam, że właśnie użycie kilku świetnych (nawet jeśli tanich, bo wyhodowanych za rogiem) produktów gwarantuje wysoką jakość i pokazuje kunszt kucharza – mając makaron, kilka pomidorów, oliwę i czosnek trudno jest zwykłemu śmiertelnikowi stworzyć coś, co wprawi w osłupienie publikę. Na przestrzeni lat włoska kuchnia doprowadziła do perfekcji właśnie taki styl gotowania i właśnie za to należą im się „ogromne pieniądze” (ale bez przesady!).
Opinię znajomego wziąłem sobie jednak do serca i teraz, gdy zabieram się za robienie bruschetty, serwuję coś więcej niż „grzankę z pomidorami”. Składniki wymienione poniżej wystarczają na zrobienie bogatej przystawki dla 4 osób i mogą one podlegać wszelkim modyfikacjom:

·         pół bagietki (lub innego pieczywa)
·         oliwa z oliwek (użyłem 3 rodzajów aromatyzowanych: cytryna, chili, rozmaryn)
·         4 średnie pomidory
·         1 duży pęczek bazylii
·         2 ząbki czosnku
·         Kilka plasterków salami
·         Kilka plasterków prosciutto crudo
·         100g gorgonzoli
·         100g sera pleśniowego typu camembert
·         1 mozzarella
·         100g oliwek
·         100g białego sera owczego typu feta



Zaczynamy od przygotowania pomidorowej salsy, ponieważ musi ona spędzić minimum 2 godziny w lodówce, zanim podamy ją do bruschetty. Pomidory (użyłem malinowych) kroimy bardzo drobno, dodajemy do nich posiekane ząbki czosnku oraz grubo posiekane liście świeżej bazylii. Całość dokładnie mieszamy i polewamy odrobiną oliwy z oliwek. Salsę przykrywamy i odkładamy do lodówki.
Ponieważ przez kilka miesięcy w roku mam dostęp do produkowanego w sposób rzemieślniczy (tzw. sery zagrodowe) sera owczego, często do bruschetty podaję prostą mieszankę zielonych oliwek i właśnie tego sera. Zamiast niego można spokojnie użyć fety. Oliwki odcedzamy i dodajemy do nich pokrojony w kostkę ser. Następnie wszystko doprawiamy oliwą aromatyzowaną chili i również odstawiamy do lodówki na kilkadziesiąt minut.


Nadszedł czas na przygotowanie samej bruschetty. Bagietkę/inne pieczywo kroimy w kromki o grubości 1,5-2cm. Układamy je na blasze i smarujemy oliwą z oliwek – najlepiej aromatyzowaną, efekt jest nieporównywalnie lepszy jeśli mamy smakową oliwę dobrej jakości. Tak przygotowane bruschetty pieczemy przez 5-10minut w piekarniku nagrzanym do ok. 180 ͦC.


Na półmisku układamy podzielone na mniejsze części plasterki salami i surowej szynki. Wszystkie sery, które chcemy podać do bruschetty należy również podzielić na mniejsze części. Tak przygotowany półmisek ustawiam na stole i każdy z gości bierze to, co lubi i na co ma ochotę. Bruschetty* serwujemy natychmiast po wyjęciu z piekarnika.

*A poprawnie wymawiana nazwa to [brusketta], a nie [bruszeta].



poniedziałek, 22 czerwca 2015

Degustacja win i cydrów polskich w SPOT.

Kwiat polskich winiarzy i cydrowników


            Polskie winiarstwo prężnie się rozwija i powoli zaczyna podążać swoją własną ścieżką, która naznaczona jest dobrymi winami w charakterystycznym stylu. Taką tezę można wysnuć po degustacji win i cydrów polskich, która odbyła się 13 czerwca w SPOT. na poznańskiej Wildzie.
            Nawet jeśli bardzo bym chciał, nie byłem w stanie spróbować wszystkich pozycji oferowanych przez wystawców, co nieco jednak udało mi się zdegustować i na tej podstawie stwierdzam, że nasi winiarze mają talent, idą do przodu, walczą o klienta oraz o jakość polskiego wina. Wśród winiarzy, którzy pojawili się na degustacji była Winnica Płochockich (za sprawą mariażu z Faktorią Win chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich winnic), był Dom Bliskowice (ze swoim niesamowitym Cabernetem Cortisem kryjącym się pod tajemniczą nazwą 4 12 oraz świeżym Johanniterem z 2014r.), była też -  sławna już niemalże jak jeden z ojców założycieli – Winnica Turnau.
            Pojawiło się kilka perełek, kilka pozycji dobrych, ale znalazło się też kilka win średnich. Muszę zaznaczyć, że o ile przy winach czasami moje oczekiwania okazywały się być zbyt wygórowane, o tyle cydry zaskoczyły mnie właściwie w każdym przypadku na plus. Na degustacji pojawili się przedstawiciele następujących producentów (lub wręcz sami producenci): Cydr Ignaców, Cydr Chyliczki (z wieloma pozycjami, a każda z nich bardziej zaskakująca od poprzedniej), Cydr tradycyjny z Trzebnicy; był też przedstawiciel Wielkopolski – Cydr od Rembowskich. Bez przeciągania przechodzę do zaprezentowania najsmaczniejszych i najbardziej ciekawych (moim zdaniem) win i cydrów, które zaprezentowano w SPOT.


Cydr z Wielkopolski – cydr produkowany przez rodzinę Rembowskich (znaną dotychczas z produkcji świetnych soków owocowych) jest refermentowany w butelkach bez jakichkolwiek dodatków. Sam sok jabłkowy, a ponadto niefiltrowany (przez co i lekko mętnawy). Barwa jasnej słomki i dużo gęstej białej piany. W nosie cytrusowo-jabłkowy, rześki. W ustach z początku dużo bąbelków, aby poczuć lepiej sam smak cydru trzeba chwilę poczekać. Duża wytrawność i aromaty kwaśnej papierówki. Dobrze schłodzony świetny do popijania w upalny dzień.


Cydr Ignaców – w kilku prostych słowach: jabłko, bąbelki i orzeźwienie. Cydr Ignaców jest już dość dobrze znany na rynku i zdołał zdobyć rzeszę smakoszy, którzy nie wymieniliby go na żaden inny. Bazę cydru stanowią odmiany Boskoop oraz Antonówka. Musowanie konkretne, ale nie aż tak jak w Cydrze Rembowskich, barwa złocista. Rocznik 2014 pełen jabłkowego aromatu, 2013 ma w nosie trochę więcej cytrusów. Zamiast sięgać po masowo produkowane popłuczyny, spróbujcie tej pozycji. Dobrze też łączy się z jedzeniem.


Cydr tradycyjny z Trzebnicy – ojciec tego cydru, pan Henryk, sam dokłada wszelkich starań, aby jego produkt był najwyższej jakości. Podstawowy cydr jest dostępny w trzech wersjach: spokojny, prosto z beczki z zauważalnym cukrem resztkowym, lekko mętnawy; lekko musujący w butelkach 0,5l oraz mocno musujący, najbardziej wytrawny, sprzedawany w butelkach 0,75l. Wszystkie trzy są produkowane z jabłek odmian Idared i Rubin, wszystkie trzy mają jasną, słomkową barwę. Cydr tradycyjny jest delikatny w smaku, ale niezwykle aromatyczny i aż grzechem byłoby łączyć go z jedzeniem (co nie znaczy, że nie warto próbować).


Cydr lodowy z Trzebnicy – oprócz tradycyjnego cydru, pan Henryk wytwarza również cydr na bazie przemrożonych jabłek, który barwą przypomina wina pomarańczowe. W nosie intensywny aromat jabłka, nieco musu jabłkowego. Słodycz, wbrew oczekiwaniom, jest utrzymana na wodzy i znajduje kontrapunkt w postaci delikatnej kwasowości. Buteleczka kosztuje 25zł, czy warto? Odpowiadam: tak.


Cydr Chyliczki Piwniczny 2014 – dobry, wytrawny podstawowy cydr. W nosie dominują nuty jabłkowo-kwiatowe. Dojrzewanie przez 4 miesiące w dębowych beczkach pozwoliło na ułożenie się smaku i uwypuklenie niewielkiej ilości tanin. Dobra pozycja na upały, można próbować łączyć z jedzeniem.


Cydr Chyliczki Lodowy Wytrawny 2014– ciekawa pozycja, bo lodowa (a więc sok był przemrażany zanim został poddany fermentacji), a wytrawna. Cukier w całości został przerobiony na alkohol (co dało aż 12,5%). Bardziej niż cydr, przypomina wino – pełne, dość ciężkie, idealne do posiłków. Przydałby mu się kontakt z beczką, ale i tak jest bardzo dobrze.

Cydr Chyliczki Lodowy Słodki 2014 – bardzo intensywne aromaty musu jabłkowego, dojrzałych jabłek, które powoli przechodzą w pieczone jabłka (z czasem te ostatnie powinny być wyczuwalne jeszcze bardziej). Wysoka słodycz zbalansowana wysoką kwasowością. Finisz długi, lepki, kwaskowy. Świetny cydr, który swoim charakterem przypomina intensywne nalewki lub likiery. Chyba najbardziej zaskakujący i najsmaczniejszy zawodnik wśród cydrów obecnych na degustacji.


Daromi Blanc Winnica Płochockich – kupaż pięciu szczepów. Bogaty, owocowy aromat, a w nim wyczuwalne cytrusy, białe porzeczki i nieco słodszych, egzotycznych owoców (liczi). Porządne wino dla tych, którzy z wytrawnością są na bakier.

Rose Winnica Płochockich – barwa ciepłego różu. Rześki, owocowy nos (poziomka i truskawka w natarciu). Na języku dużo cukru, znajdzie się też odrobina kwasu. Słodki i landrynkowaty posmak. Ogólnie rzecz ujmując i Daromi, i Rose trzymają poziom, ale moim zdaniem zbyt dużo tu cukru resztkowego. Czyżby na jego wysoki poziom miał wpływ polski klient, który chętniej sięga po wina półwytrawne i półsłodkie?


J 14 Dom Bliskowice – J, jak Johanniter. Wino ma jasną, lekko zielonkawą barwę. Znajdziemy tu czyściutkie aromaty kwaśnego jabłka i cytrusów. Lekkie, rześkie z dobrze zarysowaną kwasowością. Do popijania solo, jak i do jedzenia. Wino na wysokim poziomie za relatywnie niską cenę (45zł).


3 13 Dom Bliskowice – pod numerem 3 kryje się odmiana Regent. Dopisek „Canva” mówi o tym, że wino dojrzewało w beczce. Pozycja dobra, ale do 4 12 wciąż daleko. Nie czuć buraczkowych nut Regenta, jest za to kwaśna wiśnia podbita odrobiną tanin.


Riesling 2013 Winnice Wzgórz Trzebnickich – wina zaprezentowane przez tego producenta w mojej opinii stanowią jedną z najmocniejszych reprezentacji podczas degustacji, a kapitanem tej drużyny z pewnością powinien zostać Riesling. Inny niż przewidywałyby kanony, nietuzinkowy, ale z elementami charakterystycznymi dla odmiany. W nosie są cytrusy (grejpfruit), a w ustach dochodzą jabłko i brzoskwinia. Wino ma dobre ciało, poradzi sobie z wieloma daniami.


Gewurztraminer 2014 Winnice Wzgórz Trzebnickich – wino, które bardzo dobrze oddaje charakterystykę tego szczepu:  jest dużo liczi, nieco róży. Jest też niewielka ilość małych bąbelków, które nadają lekkości i są dobrym towarzystwem do cukru resztkowego wyczuwalnego na koniuszku języka.

Blanc Winnice Wzgórz Trzebnickich – jedno z najgłośniejszych win musujących ostatniego czasu. Kupaż Pinot Noir i Chardonnay w stosunku 1:1. Barwa wchodząca w delikatny róż, piany niewiele, ale za to bąbli już dużo. Bukiet zdominowany owoce leśne, białe porzeczki i nieco aromatów drożdżowych. Przypomina szampany (nie ma się co dziwić, kupaż typowo szampański!). Porządny musiak z Polski, gratuluję, Panie Rafale!


Riesling 2014 Winnica Turnau – oferta tego producenta to w przeważającej części wina półwytrawne lub nawet półsłodkie. Jedną z niewielu pozycji wytrawnych stanowi Riesling, w którym w najlepiej widać niemiecką rękę Franka Fausta współpracującego z Turnauami. Wino bardzo w niemieckim stylu, charakterystyczny dla tego szczepu cytrusowy zapach. W ustach wysoka kwasowość i świeżość. Bukiet czysty, finisz długi. Dobre do łączenia z jedzeniem. Świetna pozycja warta swojej ceny (90zł).

Rose 2014 Winnica Turnau – kolor ciepłego różu, lekko musujące wino z dobrym balansem kwasowość-słodycz. Dominują aromaty czerwonych owoców, takich jak poziomki, czereśnie czy czerwone porzeczki (nieco wygotowane, kompotowate). Porządnie zrobiony polski róż, nie tylko dla pań.




            To tyle ode mnie. Mam nadzieję, że polscy producenci wina i cydrów będą dalej podążać tą obiecującą drogą, a ich produkty zdobywać coraz to większe uznanie. Żegnam się piosenką Grzegorza Turnaua, bo w mojej opinii to właśnie jego Riesling 2014 okazał się być prawdziwym hitem. Wersja włoska tekstu niebawem…



piątek, 19 czerwca 2015

Jack Frusciante opuszcza grupę

Rock, rower i Bolonia


            W dzisiejszym zglobalizowanym świecie informacje przepływają z prędkością światła. To, co właśnie wychodzi na rynek w punkcie A, za kilka chwil pojawia się w punkcie B, aby w przeciągu kilku dni być dostępnym w każdym zakątku ziemskiego globu. Prawa rynku są nieubłagalne, jeśli w jednym kraju książka zyskuje dużą popularność, staje się ona sławna w kolejnych państwach i moda na nią zaraża ludzi na całej ziemi, niczym groźna choroba  rozprzestrzeniająca się drogą kropelkową.
            Od każdej reguły istnieją jednak wyjątki. Zdarzyć się może, że dana książką nie odpowiada kulturowemu modelowi niektórych krajów, w następstwie czego się tam nie „przyjmie”. Mogą również pojawić się inne przeszkody na drodze do „zarażania” kolejnych mas ludności. Warto by w tym miejscu wspomnieć o roli tłumacza – bardzo często jest on prawie tak samo ważny (a może i ważniejszy) niż sam autor dzieła. Tłumacz ma tę moc, że dzięki swojej pracy potrafi sprawić, że średnia książka stanie się bardzo przyjemna w odbiorze. Tłumacz, niestety, może też pogrzebać nawet i największych twórców, jeśli nieumiejętnie podejdzie do swojego zadania.
            Trudno mi określić, czy tak było w przypadku, który zaraz opiszę, czy też sprawy miały się zgoła inaczej. Mowa tu o książce autorstwa Enrica Brizziego – „Jack Frusciante opuszcza grupę” (tytuł oryginalny: Jack Frusciante è uscito dal gruppo). Po przeczytaniu tej lektury w języku oryginalnym natknąłem się w sieci na dziesiątki negatywnych opinii dotyczących wersji polskiej: za dużo wulgaryzmów, chaotyczny styl, zero klimatu, zero ładu i składu… długo by wymieniać. Pierwsza myśl, jaka się pojawiła w mojej głowie: tłumacz zepsuł dzieło Brizziego. Później jednak wróciłem do tych przemyśleń: a może przyczyna niepowodzenia leży gdzie indziej? Może chodzi tu o różnice kulturowe między Polską, a Włochami. Baa, może chodzi o to, że Polacy nie rozumieją dobrze młodzieży bolońskiej końcówki ubiegłego wieku. Pozostawiam już bez komentarza tak prozaiczną sprawę, jak percepcja wulgaryzmów w obydwu językach. U nas wulgarne słowo opisujące męskiego członka jest postrzegane, jako bardzo wulgarne. We Włoszech natomiast kazzo (pisownia zaczerpnięta z książki) ma zupełnie inny wydźwięk, zdecydowanie mniej obraźliwy.


            Cóż, będę musiał chyba udać się do sklepu po polską wersję, aby móc w stu procentach osądzić gdzie leży problem. Skupiając się jednak na książce samej w sobie: dawno nie czytałem tak dobrej historii, która ma swój klimat (rower, młodzież, rock), jest napisana w młodzieżowym stylu i z użyciem żywego języka będącego w obiegu wśród nastolatków tamtego czasu. Młodzieńcze problemy opisane są z perspektywy kilkunastoletniego bohatera, będącego już u progu dorosłości. Brizzi operuje językiem tak, aby wprowadzić czytelnika w Bolonię z ostatniej dekady XX wieku. Chaos? Tak, istnieje tam pewien chaos jeśli mowa o stylu, ale odpowiedzmy sobie na jedno pytanie: który nastolatek jest ułożony i myśli logicznie? Z pewnością niewielki nieporządek panujący w książce jest zamierzony.
            Bohater książki Brizziego, Alex, to taki włoski buszujący w zbożu, który szuka swojej drogi w życiu. Polecam tę lekturę wszystkim osobom, które chciałyby na chwilę przenieść się do swoich młodzieńczych lat. Aby jednak wykluczyć nieścisłości: polecam wersję włoską. Warto też obejrzeć film oparty na tej historii – niezwykle rzadki przykład, kiedy to ekranizacja dzieła i samo dzieło uzupełniają się w równych proporcjach.


wtorek, 16 czerwca 2015

Winne Wtorki: Alzacki Gewurztraminer z Lidla

Szukałem orzeźwienia, a znalazłem…


            Przełom wiosny i lata to czas, który zdecydowanie faworyzuje winiarskie regiony położone bardziej na północ.  Gdy temperatura szybuje do góry, chętniej sięgamy po wina z białych odmian. Często drżące, czasami z wyraźną nutą mineralną lub z mocnym, cytrusowym akcentem. Jakie by one nie były, zawsze gdzieś w głowie mamy ten sam cel – zaspokoić pragnienie i ochłodzić się chociaż na chwilę. Biorąc pod uwagę pogodę, jaka towarzyszy nam od kilkunastu dni, wybór Marty i Roberta z bloga Nasz Świat Win wydaje się być idealny – w ramach dzisiejszych Winnych Wtorków degustujemy dowolne wina z Alzacji.
            Ten położony na granicy francusko-niemieckiej region praktycznie od zawsze znajduje się w centrum zainteresowania europejskich potęg. Wystarczy wspomnieć chociażby ciągłe spory Niemców i Francuzów o Alzację i Lotaryngię, które miały miejsce nie tak dawno, bo w XX wieku. Bieg historii i wydarzenia spowodowane decyzjami politycznymi sprawiły, że Alzacja jest dziś miejscem przesiąkniętym zarówno francuskim, jak i niemieckim duchem. W Strasburgu równie często co język miłości możemy usłyszeć mowę Goethego. Restauracje serwują przede wszystkim dania kuchni regionalnej, ale w menu natkniemy się również na francuskie klasyki i würsty… Dorzućmy to tego fakt, że Strasburg to również siedziba ważnych instytucji europejskich i melanż kulturowy okraszony nutą międzynarodowości mamy gotowy.

Mała Francja, jedna z najpiękniejszych dzielnic Strasburga z charakterystyczną zabudową szachulcową.

            A jeśli chodzi o winiarski aspekt? Cóż, alzackie Rieslingi i Gewurztraminery sprzedawane w charakterystycznych smukłych butelkach reklamy nie potrzebują. Region ten jest geograficznym przedłużeniem sąsiedniego Palatynatu, który znajduje się na terytorium niemieckim. Wina z Alzacji różnią się jednak od tych, które produkują sąsiedzi. Tutejsze trunki są zazwyczaj mniej kwasowe od niemieckich, mają mniej alkoholu i wydają się być bogatsze w smaku.
            Do testu wybrałem butelkę, którą kupiłem już niemal pół roku temu. Zanim na półkach Lidla na dobre zagościła bogata oferta win francuskich, znalazłem tam Rieslinga i Gewurztraminera z Alzacji. O pierwszym z nich już zdążyłem zapomnieć, drugi natomiast dotrwał w piwnicy do teraz. Wino ma barwę ciemnej słomki, w nosie czuć słodkie aromaty kwiatu róży oraz owocu liczi. Na języku spodziewałem się nieco mniej cukru resztkowego, a tu zaskoczenie – „półwytrawne” na etykiecie jest dość mylące, bo słodkości tu stosunkowo dużo. Jest odrobina cytrusowej kwasowości dla przeciwwagi oraz pestkowo-goryczkowy posmak. Podsumowując: słodkawe, dość aromatyczne, ale proste wino codzienne. Z pewnością da się tu wyczuć nuty charakterystyczne dla Gewurztraminera i za to plus.

Nazwa: Vin d’Alsace Gewurztraminer
Producent:
Miejsce zakupu: Lidl
Cena: 24,99zł
Rodzaj wina: białe, półwytrawne
Ocena: 



Inni wtorkowicze napisali:

sobota, 13 czerwca 2015

Montefalco Rosso Colli Amerini 2008 D. O. C.

Owoc i deska z Umbrii


Zawsze gdy sięgam po czerwone wino z Umbrii obawiam się, że dostanę drewnianą szczapą w twarz i na tym się skończy. Dzieje się tak nader często, gdy w moim kieliszku ląduje wino opatrzone napisem „Montefalco”. Trzeba przyznać, że wina z tego rejonu są bogate w taniny, o których nie zawsze można powiedzieć, że są dobrze zintegrowane z całością. Za to jeśli uda nam się trafić na trunek, w którym garbnik jest potężny, ale nie zostawia drzazg na podniebieniu, możemy mówić o bardzo dobrym winie, które uniesie wiele kulinarnych akompaniamentów.
Opisywaną dzisiaj butelkę otrzymałem w prezencie już niespełna rok temu. Producent tego wina to Cantina dei Colli Amerini, winnica która wchodzi w skład większej spółki zrzeszającej producentów produktów rolno-spożywczych z Umbrii. Gruppo Grifo a więc, bo o nim tu mowa, zajmuje się produkcją przetworów na bazie umbryjskich warzyw i owoców, dystrybucją umbryjskiego mleka, w ofercie ponadto znajdują się inne produkty regionalne (jak choćby lokalne sery).
Nie sposób stwierdzić jakie szczepy składają się na Montefalco Rosso, bo etykieta milczy na ten temat, a na stronie producenta próżno szukać informacji dotyczących tej butelki. Normy apelacji zakładają, że wina powinny być produkowane w przeważającej mierze z owoców szczepu Sangiovese (60-70%) oraz Sagrantino (10-15%). Resztę mogą stanowić wszystkie czerwone odmiany dopuszczone do uprawy w Umbrii.
W kieliszku wylądowało wino o rubinowej barwie z miedziano-ceglastą obwódką. Kolor średnio intensywny, klarowny, bez innych znaków szczególnych. Aromat to przede wszystkim śliwka i wiśnia. Biorąc pod uwagę wiek wina, owoce są nadal świeże. Nic więcej raczej nie da się tu wyczuć. W ustach na początku górę bierze przyjemna wiśnia, chwila pustki, po czym atak kwasu, tanin i pieprzu. Dopiero na drugi dzień po otwarciu wino zyskuje nieco ogłady. Tanina wciąż się wybija, ale nie jest ona już tak zadziorna i dominująca, nie przeszkadza. Do tego wina potrzebny jest konkretny kawał mięsa…

Nazwa: Montefalco Rosso 2008 D. O. C.
Producent: Cantina dei Colli Amerini
Miejsce zakupu:
Cena: ok. 6 euro
Rodzaj wina: czerwone, wytrawne
Ocena:



środa, 10 czerwca 2015

Spaghetti all’amatriciana

Tradycyjny przepis z Lacjum


Nazwa tego dania pochodzi od niewielkiej miejscowości, która znajduje się na granicy między Lacjum, a Abruzją. Na przestrzeni lat przepis ulegał kolejnym modyfikacjom, ale są rzeczy, które się nie zmieniły – jest to jedno z popisowych dań kuchni regionu, a zarazem jedno z najbardziej znanych dań kuchni włoskiej. Oryginalnie na spaghetti all’amatriciana składało się wieprzowe podgardle (guanciale), makaron spaghetti oraz pecorino (a ten oczywiście musi być romano D.O.C.). Gdy Krzysztof Kolumb dotarł do Ameryki, w następstwie czego do Starego Świata trafiły nowe warzywa i przyprawy, do amatriciany dodano pomidory.
Spotykane dzisiaj przepisy zakładają użycie bucatini lub linguine, ale prawdziwe spaghetti all’amatriciana może powstać jedynie z długimi makaronowymi nitkami. Nie bez powodu na tablicy z nazwą miasta widnieje dopisek „Città degli spaghetti”.

Składniki na 4 porcje:
·         400g spaghetti
·         75g pecorino romano (lub innego dojrzewającego pecorino)
·         100g guanciale (można użyć wędzonego boczku)
·         300g passaty pomidorowej
·         50ml białego wina wytrawnego
·         1 pikantna papryczka (świeża lub suszona)
·         1-2 łyżki oliwy z oliwek


Zaczynamy od zagotowania mocno osolonej wody na makaron – sos jest naprawdę łatwy i szybki do przygotowania, więc zdążymy go zrobić podczas gotowania się spaghetti.
            Na patelni rozgrzewamy odrobinę oliwy z oliwek. Podgardle (lub boczek) kroimy w cienkie paski, a następnie podsmażamy na niewielkim ogniu. Na patelnię dodajemy również posiekaną drobno papryczkę (lub suszoną pod postacią drobnych płatków). Kolejnym krokiem jest podlanie całości winem, zwiększamy ogień i czekamy aż alkohol odparuje. Gdy to nastąpi dodajemy na patelnię passatę pomidorową. Można również użyć pomidorów z puszki (pomodori pelati).
            Na sam koniec doprawiamy ewentualnie sos solą lub pieprzem, ale podgardle/boczek i papryczka powinny dać już odpowiedni smak. Do gotowego sosu dodajemy odcedzony, ugotowany al dente, makaron spaghetti. Mieszamy wszystko dokładnie, tak aby nitki makaronu zostały dobrze oblepione. Przekładamy na talerze i serwujemy posypane tartym pecorino.


niedziela, 7 czerwca 2015

Ulubione wino Hannibala Lectera

Sangiovese w najbardziej znanej postaci

źródło: http://cdn2.hellogiggles.com

„Milczenie Owiec” to film, który z pewnością można uznać za kultowy. Podobnie z resztą jak wino, o którym dziś piszę. Czy pamiętasz może, Czytelniku, jakim winem popijał wątrobę swojej ofiary Hannibal Lecter? Jeśli nie, to pozwól, że Ci przypomnę:
„Zjadłem jego wątrobę z fasolką, popijając zacnym Chianti”.
Hannbial Lecter

Pomijam już fakt, że dobre Chianti wręcz idealnie pasuje do smażonej z cebulką wątróbki i w tym wypadku scenarzysta wykazał się znajomością reguł dotyczących połączeń kulinarno-winiarskich (chyba, że po prostu Chianti w USA gra rolę włoskiego wina dyżurnego, podobnie jak u nas), bardziej jednak nurtuje mnie inna sprawa. Gdzie bohater filmu znalazł „zacne Chianti”? W dzisiejszych czasach, gdy na sklepowe półki trafiają hektolitry czegoś „kjantopodobnego”, zwykły klient ma zdecydowanie utrudnione zadanie. Właśnie dlatego w poszukiwaniu prawdziwego i smacznego Chianti warto udać się do specjalistycznych sklepów, gdzie cena niebeczkowanej wersji czasami zaczyna się już od 30-40zł. No chyba, że masz Czytelniku możliwość zdobycia wina prosto z regionu jego produkcji, wtedy odpowiedź nasuwa się sama.
Doszło nawet do tego, że proste, marketowe czerwone wino wytrawne, na którego etykiecie widnieje dumne „Chianti”, a smak pozostawia wiele do życzenia, nazywam „szanti”. Jedynie butelki zawierające pełnowartościowy trunek, który swoim aromatem może przenosić do słonecznej Toskanii ma prawo do poprawnie wymawianej nazwy – „kjanti”… W celu zobrazowania moich rozważań poddałem ocenie dwie butelki omawianego wina. Jedną z nich przywiozłem z Włoch (ok. 10 Euro), drugą natomiast kupiłem w Centrum Wina w promocyjnej cenie (niespełna 24zł).


Chianti Castellani ma wręcz wzorcową, krwisto-czerwoną, barwę. Jest też ceglana obwódka przy brzegach kieliszka. W nosie dojrzała wiśnia, skóra i odrobina cynamonu, zapach jest intensywny i zachęcający. Niestety w ustach z intensywnością aromatów już nieco gorzej (co nie znaczy, że jest źle). Jest owoc, jest dosyć wysoka kwasowość, ale trochę brakuje tanin i… finiszu. Wino w pewnym momencie się urywa i zostaje nieco kwasu na języku. Suma summarum pije się dobrze, jest w stanie dotrzymać kroku nawet cięższym daniom, ale czegoś tu jednak brakuje. W cenie promocyjnej warto, w regularniej to Chianti nie wyróżnia się niczym ponad przeciętną i jest zaledwie poprawne.




Drugą z butelek poddanych ocenie otrzymałem od znajomych z Chianciano Terme. Już jedną pozycję od Fontanelle opisywałem jakiś czas temu. Tym razem towarzyszem moich enogastronomicznych wojaży stało się Chianti Ri. Va. Le. – trzy skróty odnoszą się do ojców-producentów tego wina: Riccardo, Valerio i Leonardo. Wino to powstało z kupażu Sangiovese (80%), Canaiolo (10%) oraz Mammola (10%). Co z tego wyszło?


Bardzo dobrze zbalansowane wino, które jest wręcz stworzone do łączenia z tradycyjną toskańską kuchnią. Intensywna, ciemno-rubinowa i klarowna barwa trunku zapowiada przyjemne doznania w kolejnych krokach, a długie i gęsto ścielące się łzy na kieliszku informują o tym, że nie jest to z pewnością „szanti”. Aromat typowy dla Krwi Jowisza – dojrzała, głęboka, okrągła wiśnia, która jednak nie jest pozbawiona kwasowości. Jest też nieco gryzący aromat tytoniu i zapach wiejskiego obejścia. Na podniebieniu dochodzą do tego nalewkowo-pikantny posmak wiśni oraz niezwykle długi owocowy finisz. Ri. Va. Le. nie jest winem lekkim, nie jest to też jednak mocarz. Aksamitna struktura, dobrze zbalansowany zestaw kwasowość-taniny i niecodzienna kondensacja aromatów – w kilku słowach. Nawet na długo po przełknięciu wina w ustach czuć intensywny smak wiśni. Bardzo dobry trunek, który pije się przyjemnie, ale koniecznie z kulinarnym towarzystwem (lasagne alla bolognese, tłuste sery lub chociaż roladki wieprzowe będą idealne).