Gdy pierwszy raz usłyszałem o WINOgronowym miałem
mieszane odczucia. Musujący sok winogronowy? Tylko tyle (albo aż tyle!)? Scusate, nic nikomu nie ujmując: moja
babcia i mama robią od dawna pyszne syropy i soki winogronowe z przydomowych
winorośli, więc żadna to dla mnie nowość. Cóż, nie musiałem długo czekać, aby
zrozumieć jaka jest różnica pomiędzy smakiem WINOgronowego, a przetworami mojej
babci i mamy. Co więcej, domowego soku winogronowego (chociaż są one wyjątkowe)
nie podałbym do deski serów podczas niedzielnego obiadu, UV’è już jak
najbardziej!
Czym jest zatem WINOgronowy? Według mnie to produkt,
który zatrzymał się w połowie drogi między sokiem, a winem. Na czym opieram tę
tezę? Zarówno WINOgronowy, jak i wino bazują na moszczu winogronowym. I nie
jest to moszcz pozyskany z obojętnie jakich odmian, a konkretnych, wybranych
szczepów. Powstaje w Emilii-Romanii z odmian Pignoletto i Trebbiano di Modena
(a więc szczepów lokalnych, typowych dla tego obszaru). Dodatkowo jest to napój
musujący, co w kontekście rejonu produkcji nie powinno dziwić.
WINOgronowy ma barwę przypominającą tzw. wina
pomarańczowe. Pachnie miodem, suszonymi daktylami oblanymi cukrowym syropem i
suszonymi figami. Słodki zapach znajduje kontynuację w smaku – stosunkowo dużo
cukru i aromaty suszonych owoców, które przeplatają się z nieco świeższymi
nutami. Do tego lekko drapiący w gardle posmak miodu gryczanego.
Z czym to pić? Importer, Moja Italia, podaje kilka
przykładowych zastosowań, między innymi jako składnik drinków (np. z Campari
czy Aperolem). Oczywiście napój ten wydaje się być idealnym rozwiązaniem dla
wszystkich tych, którzy z różnych powodów wina spożywać nie mogą. Jeśli o mnie
chodzi: piłem z makaronem z sosem serowym oraz w towarzystwie deski serów – w
obydwu połączeniach WINOgronowy spisuje się świetnie. Idealnie też zagra z
deserami (z wielkanocnym mazurkiem!). Nie wspominając już o tym, że jest to
produkt bio, vege i co nie jeszcze… No to mamy bezalkoholowe zastępstwo dla
Lambrusco!
WINOgronowy
do Polski trafia dzięki importerowi z Łodzi - Moja Italia i kosztuje 29zł. Próbkę
do degustacji otrzymałem od importera.
Usłyszałem kiedyś, że Włosi to mistrzowie podrywu i
wciskania kitu za ogromne pieniądze. O ile ich kunsztu w zdobywaniu dam nie
zaznałem (co dziwić nie powinno), o tyle zdarzyło mi się utopić jakieś
niewielkie sumki podczas wakacji w rzeczy, które okazywały się być bezużyteczne
lub niewarte swojej ceny. Myślę jednak, że tego typu przygody mogą spotkać nas
wszędzie, niezależnie od narodowości sprzedawcy i kraju w którym jesteśmy.
Ludzie są różni, w każdym miejscu znajdziemy tych dobrych, szczerych i otwartych
oraz tych złych, którzy mogą chcieć nas oszukać w celu wzbogacenia się.
Opinia przytoczona na wstępie została wypowiedziana w
kontekście kulinarnym. Co autor miał na myśli? Chodziło mniej-więcej o to, że z
niewielu, stosunkowo tanich produktów Włosi robią jakieś „szmege-rege” i podają
to za duże pieniądze na ładnie przystrojonych stołach. Co więcej, według autora
wypowiedzi szczytem ździerstwa jest bruschetta – grzanka z pomidorami za kilka
euro. Cóż, nie muszę chyba nadmieniać, że wywiązała się z tego dość głośna
dyskusja. Ja bowiem uważam, że właśnie użycie kilku świetnych (nawet jeśli
tanich, bo wyhodowanych za rogiem) produktów gwarantuje wysoką jakość i
pokazuje kunszt kucharza – mając makaron, kilka pomidorów, oliwę i czosnek
trudno jest zwykłemu śmiertelnikowi stworzyć coś, co wprawi w osłupienie
publikę. Na przestrzeni lat włoska kuchnia doprowadziła do perfekcji właśnie
taki styl gotowania i właśnie za to należą im się „ogromne pieniądze” (ale bez
przesady!).
Opinię znajomego wziąłem sobie jednak do serca i teraz,
gdy zabieram się za robienie bruschetty, serwuję coś więcej niż „grzankę z
pomidorami”. Składniki wymienione poniżej wystarczają na zrobienie bogatej
przystawki dla 4 osób i mogą one podlegać wszelkim modyfikacjom:
·pół bagietki (lub
innego pieczywa)
·oliwa z oliwek
(użyłem 3 rodzajów aromatyzowanych: cytryna, chili, rozmaryn)
·4 średnie pomidory
·1 duży pęczek
bazylii
·2 ząbki czosnku
·Kilka plasterków
salami
·Kilka plasterków
prosciutto crudo
·100g gorgonzoli
·100g sera
pleśniowego typu camembert
·1 mozzarella
·100g oliwek
·100g białego sera
owczego typu feta
Zaczynamy od przygotowania pomidorowej salsy, ponieważ
musi ona spędzić minimum 2 godziny w lodówce, zanim podamy ją do bruschetty.
Pomidory (użyłem malinowych) kroimy bardzo drobno, dodajemy do nich posiekane
ząbki czosnku oraz grubo posiekane liście świeżej bazylii. Całość dokładnie
mieszamy i polewamy odrobiną oliwy z oliwek. Salsę przykrywamy i odkładamy do
lodówki.
Ponieważ przez kilka miesięcy w roku mam dostęp do
produkowanego w sposób rzemieślniczy (tzw. sery zagrodowe) sera owczego, często
do bruschetty podaję prostą mieszankę zielonych oliwek i właśnie tego sera.
Zamiast niego można spokojnie użyć fety. Oliwki odcedzamy i dodajemy do nich
pokrojony w kostkę ser. Następnie wszystko doprawiamy oliwą aromatyzowaną chili
i również odstawiamy do lodówki na kilkadziesiąt minut.
Nadszedł czas na przygotowanie samej bruschetty.
Bagietkę/inne pieczywo kroimy w kromki o grubości 1,5-2cm. Układamy je na
blasze i smarujemy oliwą z oliwek – najlepiej aromatyzowaną, efekt jest
nieporównywalnie lepszy jeśli mamy smakową oliwę dobrej jakości. Tak
przygotowane bruschetty pieczemy przez 5-10minut w piekarniku nagrzanym do ok.
180 ͦC.
Na półmisku układamy podzielone na mniejsze części
plasterki salami i surowej szynki. Wszystkie sery, które chcemy podać do
bruschetty należy również podzielić na mniejsze części. Tak przygotowany półmisek
ustawiam na stole i każdy z gości bierze to, co lubi i na co ma ochotę.
Bruschetty* serwujemy natychmiast po wyjęciu z piekarnika.
*A
poprawnie wymawiana nazwa to [brusketta], a nie [bruszeta].
Polskie winiarstwo prężnie się
rozwija i powoli zaczyna podążać swoją własną ścieżką, która naznaczona jest
dobrymi winami w charakterystycznym stylu. Taką tezę można wysnuć po degustacji
win i cydrów polskich, która odbyła się 13 czerwca w SPOT. na poznańskiej
Wildzie.
Nawet jeśli bardzo bym chciał, nie
byłem w stanie spróbować wszystkich pozycji oferowanych przez wystawców, co
nieco jednak udało mi się zdegustować i na tej podstawie stwierdzam, że nasi
winiarze mają talent, idą do przodu, walczą o klienta oraz o jakość polskiego
wina. Wśród winiarzy, którzy pojawili się na degustacji była Winnica
Płochockich (za sprawą mariażu z Faktorią Win chyba jedna z najbardziej
rozpoznawalnych polskich winnic), był Dom Bliskowice (ze swoim niesamowitym Cabernetem
Cortisem kryjącym się pod tajemniczą nazwą 4 12 oraz świeżym Johanniterem z
2014r.), była też - sławna już niemalże
jak jeden z ojców założycieli – Winnica Turnau.
Pojawiło się kilka perełek, kilka
pozycji dobrych, ale znalazło się też kilka win średnich. Muszę zaznaczyć, że o
ile przy winach czasami moje oczekiwania okazywały się być zbyt wygórowane, o
tyle cydry zaskoczyły mnie właściwie w każdym przypadku na plus. Na degustacji
pojawili się przedstawiciele następujących producentów (lub wręcz sami producenci):
Cydr Ignaców, Cydr Chyliczki (z wieloma pozycjami, a każda z nich bardziej
zaskakująca od poprzedniej), Cydr tradycyjny z Trzebnicy; był też
przedstawiciel Wielkopolski – Cydr od Rembowskich. Bez przeciągania przechodzę
do zaprezentowania najsmaczniejszych i najbardziej ciekawych (moim zdaniem) win
i cydrów, które zaprezentowano w SPOT.
Cydr z Wielkopolski – cydr produkowany przez rodzinę Rembowskich (znaną dotychczas z produkcji
świetnych soków owocowych) jest refermentowany w butelkach bez jakichkolwiek
dodatków. Sam sok jabłkowy, a ponadto niefiltrowany (przez co i lekko mętnawy).
Barwa jasnej słomki i dużo gęstej białej piany. W nosie cytrusowo-jabłkowy,
rześki. W ustach z początku dużo bąbelków, aby poczuć lepiej sam smak cydru trzeba
chwilę poczekać. Duża wytrawność i aromaty kwaśnej papierówki. Dobrze
schłodzony świetny do popijania w upalny dzień.
Cydr Ignaców –
w kilku prostych słowach: jabłko, bąbelki i orzeźwienie. Cydr Ignaców jest już
dość dobrze znany na rynku i zdołał zdobyć rzeszę smakoszy, którzy nie
wymieniliby go na żaden inny. Bazę cydru stanowią odmiany Boskoop oraz
Antonówka. Musowanie konkretne, ale nie aż tak jak w Cydrze Rembowskich, barwa
złocista. Rocznik 2014 pełen jabłkowego aromatu, 2013 ma w nosie trochę więcej
cytrusów. Zamiast sięgać po masowo produkowane popłuczyny, spróbujcie tej
pozycji. Dobrze też łączy się z jedzeniem.
Cydr tradycyjny z Trzebnicy – ojciec tego cydru, pan Henryk, sam dokłada wszelkich
starań, aby jego produkt był najwyższej jakości. Podstawowy cydr jest dostępny
w trzech wersjach: spokojny, prosto z beczki z zauważalnym cukrem resztkowym,
lekko mętnawy; lekko musujący w butelkach 0,5l oraz mocno musujący, najbardziej
wytrawny, sprzedawany w butelkach 0,75l. Wszystkie trzy są produkowane z jabłek
odmian Idared i Rubin, wszystkie trzy mają jasną, słomkową barwę. Cydr
tradycyjny jest delikatny w smaku, ale niezwykle aromatyczny i aż grzechem
byłoby łączyć go z jedzeniem (co nie znaczy, że nie warto próbować).
Cydr lodowy z Trzebnicy – oprócz tradycyjnego cydru, pan Henryk wytwarza również cydr na bazie
przemrożonych jabłek, który barwą przypomina wina pomarańczowe. W nosie
intensywny aromat jabłka, nieco musu jabłkowego. Słodycz, wbrew oczekiwaniom,
jest utrzymana na wodzy i znajduje kontrapunkt w postaci delikatnej kwasowości.
Buteleczka kosztuje 25zł, czy warto? Odpowiadam: tak.
Cydr Chyliczki Piwniczny 2014 – dobry, wytrawny podstawowy cydr. W nosie dominują nuty
jabłkowo-kwiatowe. Dojrzewanie przez 4 miesiące w dębowych beczkach pozwoliło na
ułożenie się smaku i uwypuklenie niewielkiej ilości tanin. Dobra pozycja na
upały, można próbować łączyć z jedzeniem.
Cydr Chyliczki Lodowy Wytrawny2014– ciekawa
pozycja, bo lodowa (a więc sok był przemrażany zanim został poddany
fermentacji), a wytrawna. Cukier w całości został przerobiony na alkohol (co
dało aż 12,5%). Bardziej niż cydr, przypomina wino – pełne, dość ciężkie,
idealne do posiłków. Przydałby mu się kontakt z beczką, ale i tak jest bardzo
dobrze.
Cydr Chyliczki Lodowy Słodki 2014 – bardzo intensywne aromaty musu jabłkowego, dojrzałych
jabłek, które powoli przechodzą w pieczone jabłka (z czasem te ostatnie powinny
być wyczuwalne jeszcze bardziej). Wysoka słodycz zbalansowana wysoką
kwasowością. Finisz długi, lepki, kwaskowy. Świetny cydr, który swoim
charakterem przypomina intensywne nalewki lub likiery. Chyba najbardziej
zaskakujący i najsmaczniejszy zawodnik wśród cydrów obecnych na degustacji.
Daromi Blanc Winnica Płochockich – kupaż pięciu szczepów. Bogaty, owocowy aromat, a w nim
wyczuwalne cytrusy, białe porzeczki i nieco słodszych, egzotycznych owoców
(liczi). Porządne wino dla tych, którzy z wytrawnością są na bakier.
Rose Winnica Płochockich – barwa ciepłego różu. Rześki, owocowy nos (poziomka i
truskawka w natarciu). Na języku dużo cukru, znajdzie się też odrobina kwasu.
Słodki i landrynkowaty posmak. Ogólnie rzecz ujmując i Daromi, i Rose trzymają
poziom, ale moim zdaniem zbyt dużo tu cukru resztkowego. Czyżby na jego wysoki
poziom miał wpływ polski klient, który chętniej sięga po wina półwytrawne i
półsłodkie?
J 14 Dom Bliskowice – J, jak Johanniter. Wino ma jasną, lekko zielonkawą barwę. Znajdziemy tu
czyściutkie aromaty kwaśnego jabłka i cytrusów. Lekkie, rześkie z dobrze
zarysowaną kwasowością. Do popijania solo, jak i do jedzenia. Wino na wysokim
poziomie za relatywnie niską cenę (45zł).
3 13 Dom Bliskowice – pod numerem 3 kryje się odmiana Regent. Dopisek „Canva” mówi o tym, że
wino dojrzewało w beczce. Pozycja dobra, ale do 4 12 wciąż daleko. Nie czuć
buraczkowych nut Regenta, jest za to kwaśna wiśnia podbita odrobiną tanin.
Riesling 2013 Winnice Wzgórz Trzebnickich – wina zaprezentowane przez tego producenta w mojej
opinii stanowią jedną z najmocniejszych reprezentacji podczas degustacji, a
kapitanem tej drużyny z pewnością powinien zostać Riesling. Inny niż
przewidywałyby kanony, nietuzinkowy, ale z elementami charakterystycznymi dla
odmiany. W nosie są cytrusy (grejpfruit), a w ustach dochodzą jabłko i
brzoskwinia. Wino ma dobre ciało, poradzi sobie z wieloma daniami.
Gewurztraminer 2014 Winnice Wzgórz Trzebnickich – wino, które bardzo dobrze oddaje charakterystykę tego
szczepu: jest dużo liczi, nieco róży.
Jest też niewielka ilość małych bąbelków, które nadają lekkości i są dobrym
towarzystwem do cukru resztkowego wyczuwalnego na koniuszku języka.
Blanc Winnice Wzgórz Trzebnickich – jedno z najgłośniejszych win musujących ostatniego
czasu. Kupaż Pinot Noir i Chardonnay w stosunku 1:1. Barwa wchodząca w
delikatny róż, piany niewiele, ale za to bąbli już dużo. Bukiet zdominowany owoce
leśne, białe porzeczki i nieco aromatów drożdżowych. Przypomina szampany (nie
ma się co dziwić, kupaż typowo szampański!). Porządny musiak z Polski,
gratuluję, Panie Rafale!
Riesling 2014 Winnica Turnau – oferta tego producenta to w przeważającej części wina
półwytrawne lub nawet półsłodkie. Jedną z niewielu pozycji wytrawnych stanowi
Riesling, w którym w najlepiej widać niemiecką rękę Franka Fausta
współpracującego z Turnauami. Wino bardzo w niemieckim stylu, charakterystyczny
dla tego szczepu cytrusowy zapach. W ustach wysoka kwasowość i świeżość. Bukiet
czysty, finisz długi. Dobre do łączenia z jedzeniem. Świetna pozycja warta
swojej ceny (90zł).
Rose 2014 Winnica Turnau – kolor ciepłego różu, lekko musujące wino z dobrym
balansem kwasowość-słodycz. Dominują aromaty czerwonych owoców, takich jak
poziomki, czereśnie czy czerwone porzeczki (nieco wygotowane, kompotowate).
Porządnie zrobiony polski róż, nie tylko dla pań.
To tyle ode mnie. Mam nadzieję, że
polscy producenci wina i cydrów będą dalej podążać tą obiecującą drogą, a ich
produkty zdobywać coraz to większe uznanie. Żegnam się piosenką Grzegorza
Turnaua, bo w mojej opinii to właśnie jego Riesling 2014 okazał się być
prawdziwym hitem. Wersja włoska tekstu niebawem…
W dzisiejszym zglobalizowanym
świecie informacje przepływają z prędkością światła. To, co właśnie wychodzi na
rynek w punkcie A, za kilka chwil pojawia się w punkcie B, aby w przeciągu
kilku dni być dostępnym w każdym zakątku ziemskiego globu. Prawa rynku są
nieubłagalne, jeśli w jednym kraju książka zyskuje dużą popularność, staje się
ona sławna w kolejnych państwach i moda na nią zaraża ludzi na całej ziemi,
niczym groźna choroba rozprzestrzeniająca
się drogą kropelkową.
Od każdej reguły istnieją jednak
wyjątki. Zdarzyć się może, że dana książką nie odpowiada kulturowemu modelowi
niektórych krajów, w następstwie czego się tam nie „przyjmie”. Mogą również
pojawić się inne przeszkody na drodze do „zarażania” kolejnych mas ludności.
Warto by w tym miejscu wspomnieć o roli tłumacza – bardzo często jest on prawie
tak samo ważny (a może i ważniejszy) niż sam autor dzieła. Tłumacz ma tę moc,
że dzięki swojej pracy potrafi sprawić, że średnia książka stanie się bardzo
przyjemna w odbiorze. Tłumacz, niestety, może też pogrzebać nawet i
największych twórców, jeśli nieumiejętnie podejdzie do swojego zadania.
Trudno mi określić, czy tak było w
przypadku, który zaraz opiszę, czy też sprawy miały się zgoła inaczej. Mowa tu
o książce autorstwa Enrica Brizziego – „Jack Frusciante opuszcza grupę” (tytuł
oryginalny: Jack Frusciante è uscito dal
gruppo). Po przeczytaniu tej lektury w języku oryginalnym natknąłem się w
sieci na dziesiątki negatywnych opinii dotyczących wersji polskiej: za dużo
wulgaryzmów, chaotyczny styl, zero klimatu, zero ładu i składu… długo by
wymieniać. Pierwsza myśl, jaka się pojawiła w mojej głowie: tłumacz zepsuł
dzieło Brizziego. Później jednak wróciłem do tych przemyśleń: a może przyczyna
niepowodzenia leży gdzie indziej? Może chodzi tu o różnice kulturowe między
Polską, a Włochami. Baa, może chodzi o to, że Polacy nie rozumieją dobrze
młodzieży bolońskiej końcówki ubiegłego wieku. Pozostawiam już bez komentarza
tak prozaiczną sprawę, jak percepcja wulgaryzmów w obydwu językach. U nas
wulgarne słowo opisujące męskiego członka jest postrzegane, jako bardzo wulgarne.
We Włoszech natomiast kazzo (pisownia
zaczerpnięta z książki) ma zupełnie inny wydźwięk, zdecydowanie mniej
obraźliwy.
Cóż, będę musiał chyba udać się do
sklepu po polską wersję, aby móc w stu procentach osądzić gdzie leży problem.
Skupiając się jednak na książce samej w sobie: dawno nie czytałem tak dobrej
historii, która ma swój klimat (rower, młodzież, rock), jest napisana w młodzieżowym
stylu i z użyciem żywego języka będącego w obiegu wśród nastolatków tamtego
czasu. Młodzieńcze problemy opisane są z perspektywy kilkunastoletniego
bohatera, będącego już u progu dorosłości. Brizzi operuje językiem tak, aby
wprowadzić czytelnika w Bolonię z ostatniej dekady XX wieku. Chaos? Tak,
istnieje tam pewien chaos jeśli mowa o stylu, ale odpowiedzmy sobie na jedno
pytanie: który nastolatek jest ułożony i myśli logicznie? Z pewnością niewielki
nieporządek panujący w książce jest zamierzony.
Bohater książki Brizziego, Alex, to taki włoski buszujący
w zbożu, który szuka swojej drogi w życiu. Polecam tę lekturę wszystkim osobom,
które chciałyby na chwilę przenieść się do swoich młodzieńczych lat. Aby jednak
wykluczyć nieścisłości: polecam wersję włoską. Warto też obejrzeć film oparty
na tej historii – niezwykle rzadki przykład, kiedy to ekranizacja dzieła i samo
dzieło uzupełniają się w równych proporcjach.
Przełom wiosny i lata to czas, który zdecydowanie
faworyzuje winiarskie regiony położone bardziej na północ. Gdy temperatura szybuje do góry, chętniej
sięgamy po wina z białych odmian. Często drżące, czasami z wyraźną nutą
mineralną lub z mocnym, cytrusowym akcentem. Jakie by one nie były, zawsze
gdzieś w głowie mamy ten sam cel – zaspokoić pragnienie i ochłodzić się chociaż
na chwilę. Biorąc pod uwagę pogodę, jaka towarzyszy nam od kilkunastu dni,
wybór Marty i Roberta z bloga Nasz Świat Win wydaje się być idealny – w ramach
dzisiejszych Winnych Wtorków degustujemy dowolne wina z Alzacji.
Ten położony na granicy
francusko-niemieckiej region praktycznie od zawsze znajduje się w centrum
zainteresowania europejskich potęg. Wystarczy wspomnieć chociażby ciągłe spory
Niemców i Francuzów o Alzację i Lotaryngię, które miały miejsce nie tak dawno,
bo w XX wieku. Bieg historii i wydarzenia spowodowane decyzjami politycznymi
sprawiły, że Alzacja jest dziś miejscem przesiąkniętym zarówno francuskim, jak
i niemieckim duchem. W Strasburgu równie często co język miłości możemy
usłyszeć mowę Goethego. Restauracje serwują przede wszystkim dania kuchni
regionalnej, ale w menu natkniemy się również na francuskie klasyki i würsty…
Dorzućmy to tego fakt, że Strasburg to również siedziba ważnych instytucji
europejskich i melanż kulturowy okraszony nutą międzynarodowości mamy gotowy.
Mała Francja, jedna z najpiękniejszych dzielnic Strasburga z charakterystyczną zabudową szachulcową.
A jeśli chodzi o winiarski aspekt?
Cóż, alzackie Rieslingi i Gewurztraminery sprzedawane w charakterystycznych
smukłych butelkach reklamy nie potrzebują. Region ten jest geograficznym
przedłużeniem sąsiedniego Palatynatu, który znajduje się na terytorium
niemieckim. Wina z Alzacji różnią się jednak od tych, które produkują sąsiedzi.
Tutejsze trunki są zazwyczaj mniej kwasowe od niemieckich, mają mniej alkoholu
i wydają się być bogatsze w smaku.
Do testu wybrałem butelkę, którą
kupiłem już niemal pół roku temu. Zanim na półkach Lidla na dobre zagościła
bogata oferta win francuskich, znalazłem tam Rieslinga i Gewurztraminera z
Alzacji. O pierwszym z nich już zdążyłem zapomnieć, drugi natomiast dotrwał w
piwnicy do teraz. Wino ma barwę ciemnej słomki, w nosie czuć słodkie aromaty
kwiatu róży oraz owocu liczi. Na języku spodziewałem się nieco mniej cukru
resztkowego, a tu zaskoczenie – „półwytrawne” na etykiecie jest dość mylące, bo
słodkości tu stosunkowo dużo. Jest odrobina cytrusowej kwasowości dla
przeciwwagi oraz pestkowo-goryczkowy posmak. Podsumowując: słodkawe, dość
aromatyczne, ale proste wino codzienne. Z pewnością da się tu wyczuć nuty
charakterystyczne dla Gewurztraminera i za to plus.
Zawsze gdy sięgam po czerwone wino z Umbrii obawiam się,
że dostanę drewnianą szczapą w twarz i na tym się skończy. Dzieje się tak nader
często, gdy w moim kieliszku ląduje wino opatrzone napisem „Montefalco”. Trzeba
przyznać, że wina z tego rejonu są bogate w taniny, o których nie zawsze można
powiedzieć, że są dobrze zintegrowane z całością. Za to jeśli uda nam się
trafić na trunek, w którym garbnik jest potężny, ale nie zostawia drzazg na
podniebieniu, możemy mówić o bardzo dobrym winie, które uniesie wiele
kulinarnych akompaniamentów.
Opisywaną dzisiaj butelkę otrzymałem w prezencie już
niespełna rok temu. Producent tego wina to Cantina dei Colli Amerini, winnica
która wchodzi w skład większej spółki zrzeszającej producentów produktów
rolno-spożywczych z Umbrii. Gruppo Grifo a więc, bo o nim tu mowa, zajmuje się
produkcją przetworów na bazie umbryjskich warzyw i owoców, dystrybucją
umbryjskiego mleka, w ofercie ponadto znajdują się inne produkty regionalne
(jak choćby lokalne sery).
Nie sposób stwierdzić jakie szczepy składają się na
Montefalco Rosso, bo etykieta milczy na ten temat, a na stronie producenta
próżno szukać informacji dotyczących tej butelki. Normy apelacji zakładają, że
wina powinny być produkowane w przeważającej mierze z owoców szczepu Sangiovese
(60-70%) oraz Sagrantino (10-15%). Resztę mogą stanowić wszystkie czerwone
odmiany dopuszczone do uprawy w Umbrii.
W kieliszku wylądowało wino o rubinowej barwie z
miedziano-ceglastą obwódką. Kolor średnio intensywny, klarowny, bez innych
znaków szczególnych. Aromat to przede wszystkim śliwka i wiśnia. Biorąc pod
uwagę wiek wina, owoce są nadal świeże. Nic więcej raczej nie da się tu wyczuć.
W ustach na początku górę bierze przyjemna wiśnia, chwila pustki, po czym atak
kwasu, tanin i pieprzu. Dopiero na drugi dzień po otwarciu wino zyskuje nieco
ogłady. Tanina wciąż się wybija, ale nie jest ona już tak zadziorna i
dominująca, nie przeszkadza. Do tego wina potrzebny jest konkretny kawał mięsa…
Nazwa tego dania pochodzi od niewielkiej miejscowości,
która znajduje się na granicy między Lacjum, a Abruzją. Na przestrzeni lat
przepis ulegał kolejnym modyfikacjom, ale są rzeczy, które się nie zmieniły –
jest to jedno z popisowych dań kuchni regionu, a zarazem jedno z najbardziej
znanych dań kuchni włoskiej. Oryginalnie na spaghetti all’amatriciana składało
się wieprzowe podgardle (guanciale),
makaron spaghetti oraz pecorino (a ten oczywiście musi być romano D.O.C.). Gdy
Krzysztof Kolumb dotarł do Ameryki, w następstwie czego do Starego Świata trafiły
nowe warzywa i przyprawy, do amatriciany dodano pomidory.
Spotykane dzisiaj przepisy zakładają użycie bucatini lub
linguine, ale prawdziwe spaghetti all’amatriciana może powstać jedynie z
długimi makaronowymi nitkami. Nie bez powodu na tablicy z nazwą miasta widnieje
dopisek „Città degli spaghetti”.
Składniki
na 4 porcje:
·400g spaghetti
·75g pecorino romano
(lub innego dojrzewającego pecorino)
·100g guanciale
(można użyć wędzonego boczku)
·300g passaty
pomidorowej
·50ml białego wina
wytrawnego
·1 pikantna
papryczka (świeża lub suszona)
·1-2 łyżki oliwy z
oliwek
Zaczynamy od zagotowania mocno osolonej wody na makaron –
sos jest naprawdę łatwy i szybki do przygotowania, więc zdążymy go zrobić
podczas gotowania się spaghetti.
Na patelni rozgrzewamy odrobinę
oliwy z oliwek. Podgardle (lub boczek) kroimy w cienkie paski, a następnie
podsmażamy na niewielkim ogniu. Na patelnię dodajemy również posiekaną drobno papryczkę
(lub suszoną pod postacią drobnych płatków). Kolejnym krokiem jest podlanie całości
winem, zwiększamy ogień i czekamy aż alkohol odparuje. Gdy to nastąpi dodajemy
na patelnię passatę pomidorową. Można również użyć pomidorów z puszki (pomodori pelati).
Na sam koniec doprawiamy ewentualnie
sos solą lub pieprzem, ale podgardle/boczek i papryczka powinny dać już
odpowiedni smak. Do gotowego sosu dodajemy odcedzony, ugotowany al dente,
makaron spaghetti. Mieszamy wszystko dokładnie, tak aby nitki makaronu zostały
dobrze oblepione. Przekładamy na talerze i serwujemy posypane tartym pecorino.
„Milczenie Owiec” to film,
który z pewnością można uznać za kultowy. Podobnie z resztą jak wino, o którym
dziś piszę. Czy pamiętasz może, Czytelniku, jakim winem popijał wątrobę swojej
ofiary Hannibal Lecter? Jeśli nie, to pozwól, że Ci przypomnę:
„Zjadłem jego
wątrobę z fasolką, popijając zacnym Chianti”.
Hannbial Lecter
Pomijam już fakt, że dobre Chianti
wręcz idealnie pasuje do smażonej z cebulką wątróbki i w tym wypadku
scenarzysta wykazał się znajomością reguł dotyczących połączeń
kulinarno-winiarskich (chyba, że po prostu Chianti w USA gra rolę włoskiego
wina dyżurnego, podobnie jak u nas), bardziej jednak nurtuje mnie inna sprawa.
Gdzie bohater filmu znalazł „zacne Chianti”? W dzisiejszych czasach, gdy na
sklepowe półki trafiają hektolitry czegoś „kjantopodobnego”, zwykły klient ma
zdecydowanie utrudnione zadanie. Właśnie dlatego w poszukiwaniu prawdziwego i
smacznego Chianti warto udać się do specjalistycznych sklepów, gdzie cena
niebeczkowanej wersji czasami zaczyna się już od 30-40zł. No chyba, że masz
Czytelniku możliwość zdobycia wina prosto z regionu jego produkcji, wtedy
odpowiedź nasuwa się sama.
Doszło nawet do tego, że
proste, marketowe czerwone wino wytrawne, na którego etykiecie widnieje dumne
„Chianti”, a smak pozostawia wiele do życzenia, nazywam „szanti”. Jedynie
butelki zawierające pełnowartościowy trunek, który swoim aromatem może
przenosić do słonecznej Toskanii ma prawo do poprawnie wymawianej nazwy –
„kjanti”… W celu zobrazowania moich rozważań poddałem ocenie dwie butelki
omawianego wina. Jedną z nich przywiozłem z Włoch (ok. 10 Euro), drugą natomiast kupiłem w
Centrum Wina w promocyjnej cenie (niespełna 24zł).
Chianti Castellani ma wręcz
wzorcową, krwisto-czerwoną, barwę. Jest też ceglana obwódka przy brzegach
kieliszka. W nosie dojrzała wiśnia, skóra i odrobina cynamonu, zapach jest
intensywny i zachęcający. Niestety w ustach z intensywnością aromatów już nieco
gorzej (co nie znaczy, że jest źle). Jest owoc, jest dosyć wysoka kwasowość,
ale trochę brakuje tanin i… finiszu. Wino w pewnym momencie się urywa i zostaje
nieco kwasu na języku. Suma summarum pije się dobrze, jest w stanie dotrzymać
kroku nawet cięższym daniom, ale czegoś tu jednak brakuje. W cenie promocyjnej
warto, w regularniej to Chianti nie wyróżnia się niczym ponad przeciętną i jest
zaledwie poprawne.
Drugą z butelek poddanych
ocenie otrzymałem od znajomych z Chianciano Terme. Już jedną pozycję od Fontanelle opisywałem jakiś czas temu. Tym razem towarzyszem moich enogastronomicznych
wojaży stało się Chianti Ri. Va. Le. – trzy skróty odnoszą się do
ojców-producentów tego wina: Riccardo, Valerio i Leonardo. Wino to powstało z
kupażu Sangiovese (80%), Canaiolo (10%) oraz Mammola (10%). Co z tego wyszło?
Bardzo dobrze zbalansowane
wino, które jest wręcz stworzone do łączenia z tradycyjną toskańską kuchnią.
Intensywna, ciemno-rubinowa i klarowna barwa trunku zapowiada przyjemne
doznania w kolejnych krokach, a długie i gęsto ścielące się łzy na kieliszku
informują o tym, że nie jest to z pewnością „szanti”. Aromat typowy dla Krwi
Jowisza – dojrzała, głęboka, okrągła wiśnia, która jednak nie jest pozbawiona
kwasowości. Jest też nieco gryzący aromat tytoniu i zapach wiejskiego obejścia.
Na podniebieniu dochodzą do tego nalewkowo-pikantny posmak wiśni oraz niezwykle
długi owocowy finisz. Ri. Va. Le. nie jest winem lekkim, nie jest to też jednak
mocarz. Aksamitna struktura, dobrze zbalansowany zestaw kwasowość-taniny i
niecodzienna kondensacja aromatów – w kilku słowach. Nawet na długo po
przełknięciu wina w ustach czuć intensywny smak wiśni. Bardzo dobry trunek,
który pije się przyjemnie, ale koniecznie z kulinarnym towarzystwem (lasagne alla bolognese, tłuste sery lub chociaż roladki wieprzowe będą idealne).