Rock,
rower i Bolonia
W dzisiejszym zglobalizowanym
świecie informacje przepływają z prędkością światła. To, co właśnie wychodzi na
rynek w punkcie A, za kilka chwil pojawia się w punkcie B, aby w przeciągu
kilku dni być dostępnym w każdym zakątku ziemskiego globu. Prawa rynku są
nieubłagalne, jeśli w jednym kraju książka zyskuje dużą popularność, staje się
ona sławna w kolejnych państwach i moda na nią zaraża ludzi na całej ziemi,
niczym groźna choroba rozprzestrzeniająca
się drogą kropelkową.
Od każdej reguły istnieją jednak
wyjątki. Zdarzyć się może, że dana książką nie odpowiada kulturowemu modelowi
niektórych krajów, w następstwie czego się tam nie „przyjmie”. Mogą również
pojawić się inne przeszkody na drodze do „zarażania” kolejnych mas ludności.
Warto by w tym miejscu wspomnieć o roli tłumacza – bardzo często jest on prawie
tak samo ważny (a może i ważniejszy) niż sam autor dzieła. Tłumacz ma tę moc,
że dzięki swojej pracy potrafi sprawić, że średnia książka stanie się bardzo
przyjemna w odbiorze. Tłumacz, niestety, może też pogrzebać nawet i
największych twórców, jeśli nieumiejętnie podejdzie do swojego zadania.
Trudno mi określić, czy tak było w
przypadku, który zaraz opiszę, czy też sprawy miały się zgoła inaczej. Mowa tu
o książce autorstwa Enrica Brizziego – „Jack Frusciante opuszcza grupę” (tytuł
oryginalny: Jack Frusciante è uscito dal
gruppo). Po przeczytaniu tej lektury w języku oryginalnym natknąłem się w
sieci na dziesiątki negatywnych opinii dotyczących wersji polskiej: za dużo
wulgaryzmów, chaotyczny styl, zero klimatu, zero ładu i składu… długo by
wymieniać. Pierwsza myśl, jaka się pojawiła w mojej głowie: tłumacz zepsuł
dzieło Brizziego. Później jednak wróciłem do tych przemyśleń: a może przyczyna
niepowodzenia leży gdzie indziej? Może chodzi tu o różnice kulturowe między
Polską, a Włochami. Baa, może chodzi o to, że Polacy nie rozumieją dobrze
młodzieży bolońskiej końcówki ubiegłego wieku. Pozostawiam już bez komentarza
tak prozaiczną sprawę, jak percepcja wulgaryzmów w obydwu językach. U nas
wulgarne słowo opisujące męskiego członka jest postrzegane, jako bardzo wulgarne.
We Włoszech natomiast kazzo (pisownia
zaczerpnięta z książki) ma zupełnie inny wydźwięk, zdecydowanie mniej
obraźliwy.
Cóż, będę musiał chyba udać się do
sklepu po polską wersję, aby móc w stu procentach osądzić gdzie leży problem.
Skupiając się jednak na książce samej w sobie: dawno nie czytałem tak dobrej
historii, która ma swój klimat (rower, młodzież, rock), jest napisana w młodzieżowym
stylu i z użyciem żywego języka będącego w obiegu wśród nastolatków tamtego
czasu. Młodzieńcze problemy opisane są z perspektywy kilkunastoletniego
bohatera, będącego już u progu dorosłości. Brizzi operuje językiem tak, aby
wprowadzić czytelnika w Bolonię z ostatniej dekady XX wieku. Chaos? Tak,
istnieje tam pewien chaos jeśli mowa o stylu, ale odpowiedzmy sobie na jedno
pytanie: który nastolatek jest ułożony i myśli logicznie? Z pewnością niewielki
nieporządek panujący w książce jest zamierzony.
Bohater książki Brizziego, Alex, to taki włoski buszujący
w zbożu, który szuka swojej drogi w życiu. Polecam tę lekturę wszystkim osobom,
które chciałyby na chwilę przenieść się do swoich młodzieńczych lat. Aby jednak
wykluczyć nieścisłości: polecam wersję włoską. Warto też obejrzeć film oparty
na tej historii – niezwykle rzadki przykład, kiedy to ekranizacja dzieła i samo
dzieło uzupełniają się w równych proporcjach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz