____________________________________________________________________________________________________________________________________________________
¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯

piątek, 27 lutego 2015

Chianti Classico Riserva di Fizzano 1999 D.O.C.G Rocca delle Macìe

Gdy wino łączy się ze sztuką


            Moją opinię na temat wina wygłosiłem już jakiś czas temu: wino to sztuka, koniec i kropka. Mówiąc o winie, należy mówić nie o produkcie (nawet jeśli butelka Nobile di Montepulciano czy innego dobrego trunku podlega prawom rynkowym jak wiele innych „produktów”), a o (u)tworze w pełnym tego słowa znaczeniu. Uważam tak z prostej przyczyny: do wytworzenia dobrego wina potrzeba chęci i talentu (oraz dobrej jakości materiałów, ale to wynika z wymienionych wcześniej). Te same części składowe możemy wyrecytować w przypadku jakiegokolwiek dzieła sztuki. Bez dobrego winiarza nie ma mowy o zacnym trunku, tak samo jak bez utalentowanego malarza nie ma mowy o dobrym obrazie, bez utalentowanego muzyka nie ma mowy o zapierającej dech w piersiach muzyce, bez dobrego aktora (aktorów) i reżysera nie ma mowy o trzymającym w napięciu filmie…
            Co ma wspólnego to wszystko z posiadłością Rocca delle Macìe? A bardzo dużo. Prawdopodobnie nikomu, albo jedynie niektórym z Was, mówi coś tytuł „C’eravamo tanto amati" (nawet, jeśli film ten odniósł sukces, nawiasem mówiąc). Film ten trafił na ekrany kin w roku 1974, a wyreżyserowany został przez Ettore Scola (scenariusz natomiast napisany został przez bardzo płodną parę Age&Scarpelli). Jest to jeden z pamiętnych przykładów gatunku commedia all’italiana. Nie dajcie się jednak zwieść, przez cały film przeważa raczej gorzki ton, a momenty, które powodują nieśmiałe unoszenie się kącików ust, można zliczyć na palcach jednej ręki. Nie będę tu streszczał całości; „C’eravamo tanto amati" warto zobaczyć z wielu powodów, wystarczy wspomnieć o obsadzie (Nino Manfredi, Vittorio Gassman, a nawet Marcello Mastroianni, Federico Fellini, Vittorio De Sica i długo jeszcze by wymieniać). Wracając jednak do początku mojej myśli: film ten, jako jeden z wielu innych dobrych produkcji, pozwolił Italo Zingarellemu zakupić posiadłość w samym sercu Chianti, a następnie ją rozbudować i przekazać swoim dzieciom. Tak oto narodziła się Rocca delle Macìe, na dobrym, kinematograficznym gruncie.

Kadr z filmu "C'eravamo tanto amati".
Źródło: http://www.malgradotuttoweb.it/wp-content/uploads/c-eravamo-tanto-amati.jpg

Rodzinna firma jest dziś w posiadaniu ponad 600 hektarów, z czego aż 200 przeznaczone jest pod uprawę winorośli. Wśród posiadanych terenów znajdują się aż cztery działki w samym Chianti Classico (Le Macìe, Tenuta Sant’Alfonso, Riserva di Fizzano, Le Tavolelle) oraz dwie w Maremmie (Campomaccione, Casamaria). W katalogu produktów (utworów?) Rocca delle Macìe znajduje się bogata gama toskańskich klasyków (22 różne wina). Większość z produkowanych tu win może pochwalić się znaczącymi nagrodami, medalami oraz wysokimi notami punktowymi od najlepszych i najbardziej prestiżowych organizacji. Firma nie oddala się jednak od swoich korzeni, a wręcz przeciwnie: dalej brnie w kinematografię (jedną z gałęzi Rocca delle Macìe jest wytwórnia filmowa).
            Co więcej, wystarczy rzut oka na stronę internetową producenta, aby przekonać się jak bardzo ważną rolę odgrywa tu sztuka. Podczas gdy inny proponują do konkretnych win konkretne dania, Rocca delle Macìe proponuje również konkretny podkład muzyczny. Nie, to nie żart. Każde wyprodukowane tu wino ma swój soundtrack. Ciekawość zżera człowieka na myśl, jak może smakować wino, do którego zaleca się słuchanie „Train in vain” autorstwa The Clash lub „Smells like teen spirit” Nirvany…


            Koniec marudzenia i ględzenia, czas na wino. Tegoroczne święta, pod względem winiarskim, były dla mnie niezwykle udane. Wśród otrzymanych butelek pojawiła się również butelka Chianti Classico Riserva di Fizzano 1999 D.O.C.G od Rocca delle Macìe właśnie. Klasa sama w sobie (nawet, jeśli rocznik ’99 nie był tak bogato nagradzany, jak inne pod tą samą etykietą). Po trzygodzinnym obcowaniu ze świeżym powietrzem (karafka niezbędna, bo tak stare Chianti posiadało już znaczącą ilość osadu) wino prezentuje się następująco:
            Oko wychwytuje bardzo ciemną, bordową barwę. Niezwykle głęboki, intensywny i klarowny kolor, który wchodzi nawet w brunatną, ziemistą barwę. Jest i obwódka w jaśniejszym, miedziano-ceglastym kolorze. W nosie przede wszystkim dojrzała i błyszcząca wiśnia. Za nią dumnie maszeruje granatowa jeżyna. Wszystko to podbite lekko przytłumionym, być może zwietrzałym, cynamonem i innymi przyprawami.
            Dopiero usta pokazują czym jest to wino: jeżyna i lekko kwaśna, ale zdecydowanie dojrzała wiśnia. Do tego zaokrąglone, półaksamitne taniny, które jednak na końcu dochodzą do głosu i śmielej dają o sobie znać. Kwasowość na wodzy, zauważalna, trzymająca całość silną ręką, ale niezbyt przesadna. Bardzo dużo owocu podbite skórą. Zaskakująco żywotne to Chianti, jak na wino, które ma już niemalże 16 lat. Jeśli wpadnie Wam w ręce – koniecznie do treściwego jedzenia. Przejdzie z deską dojrzewających serów lub takich też wędlin. Tylko przy dobrym akompaniamencie kulinarnym prezentuje się w pełnej krasie. Piłem do szwajcarskiego emmentalera i pikantnej, dojrzewającej gorgonzoli – pierwszy ser trochę jednak ginął przy winie, ale już drugi dawał sobie nieźle radę (dobrze komponowały się owocowe nuty Chianti z drożdżowo-orzechowymi, pochodzącymi od sera). Nie pozostaje nic innego, jak tylko liczyć, że Mikołaj (poznański Gwiazdor) za rok przyniesie coś innego od Rocca delle Macìe!
P.s. Proponowany soundtrack – „Manhã Azul” autorstwa Maryana Aydar – to jednak trochę zbyt wolna pieśń do tego wina.


Nazwa: Chianti Classico Riserva di Fizzano 1999 D.O.C.G
Producent: Rocca delle Macìe
Miejsce zakupu: prezent
Cena: prezent
Rodzaj wina: czerwone, wytrawne
Ocena:

wtorek, 24 lutego 2015

Pizza

Przepis na włoską pizzę


Słyszysz Włochy – myślisz pizza. Tak, właśnie tak większość ludzi wyobraża sobie Italię. Słońce, wino i pizza. Duże uproszczenie, bardzo krzywdzące dla Włochów, ale raczej niemożliwe do wyeliminowania. Jeśli jednak już chcemy kojarzyć Bel Paese z pizzą, to róbmy to chociaż z tą oryginalną, najlepszą. Nawet najmniejsze mieściny w najdalszych zakątkach świata mają kilka lokali sprzedających „oryginalną pizzę”. Ile w tym prawdy i oryginalności chyba zaznaczać nie muszę…
Historia pszennego placka pokrytego sosem pomidorowym, mozzarellą i innymi dodatkami jest raczej znana, jeśli jednak macie ochotę poznać ją szczegółowo, to odsyłam to kwartalnika Italia Mi Piace, bowiem właśnie tam opisałem przygody najbardziej znanego włoskiego dania na przestrzeni wieków. Teraz, bez dalszego przeciągania, przepis na pizzę, który otrzymałem od przemiłej starszej pani, właścicielki pizzerii we Włoszech.

Składniki na ciasto na 1 pizzę:
·         500g mąki z pszenicy durum
·         25g drożdży piekarskich świeżych lub 5g sproszkowanych
·         1 łyżeczka cukru
·         1 łyżeczka soli
·         2 łyżeczki oregano
·         Letnia woda – ile będzie trzeba

Wielu wydaje się, że ciasto na pizzę to nie-wiadomo-co i aby je przygotować trzeba mieć sekretny przepisy, duże zdolności i odrobinę szczęścia. Nic bardziej mylnego. Ciasto na spód do pizzy jest raczej łatwe do zrobienia, potrzeba nam tylko doświadczenia (które zdobędziemy po zrobieniu kilku pizz własnoręcznie) oraz trochę cierpliwości.

Do miski wsypujemy całą mąkę (napisałem, że musi ona być z twardego ziarna, ale tak naprawdę da radę również zwykła mąka pszenna), sól i oregano (zazwyczaj przyprawy dodaje się na samym końcu na wierzch gotowej pizzy, przepis który otrzymałem przewiduje jednak ich dodatek do ciasta). W kubku należy rozpuścić cukier w letniej wodzie (ok. pół kubka) oraz dodać drożdże i wszystko dobrze rozmieszać, a następnie zostawić na 10-15 minut, aby drożdże „rozruszały się”. Gdy na wierzchu pojawi się dosyć gęsta pianka, zaczyn jest gotowy. Można użyć większej ilości drożdży, dzięki czemu ciasto szybciej wyrośnie, należy się wtedy liczyć z tym, że ciasto będzie miało drożdżowy posmak. Moim zdaniem lepiej trochę poczekać!


Wlewamy zaczyn do miski i mieszam. Najlepiej użyć do tego ręki – ciepło dłoni sprawi, że składniki dobrze się połączą, a drożdże zaczną pracować szybciej. Uwierzcie, nic nie smakuje lepiej, niż ciasto wyrobione własnoręcznie – wszelkie maszyny odstawcie na bok! Dodajemy do ciasta odrobinę letniej wody. Czynność powtarzamy do momentu, aż ciasto nie będzie miękkie i sprężyste.



Przykrywamy miskę ręcznikiem kuchennym i zostawiamy w ciepłym miejscu (ok. 30˚C), np. przy grzejniku lub w piekarniku. Po mniej-więcej godzinie ciasto powinno podwoić swoją objętość. Wyrabiamy je ponownie, znów przykrywamy i zostawiamy w ciepłym miejscu, tym razem na 40 minut. Raz jeszcze wyrabiamy ciasto i odstawiamy na ostatnie 20 minut w ciepłym miejscu. Po całym tym procesie drożdże powinny się rozchulać i dać nam chrupiące z zewnątrz, ale puszyste w środku cieniutkie ciasto.





Jeśli macie zdolności niczym prawdziwy pizzaiolo możecie rozłożyć ciasto na blasze bez użycia wałka. Jeśli jednak boicie się, że Wasz spód na pizzę wyląduje na suficie bądź podłodze – nie wahajcie się sięgnąć po wałek. Placek powinien mieć grubość około 1,5-2cm. Zostawiamy go na blasze na 15 minut, po czym smarujemy sosem pomidorowym i dodajemy wybrane dodatki (nie za dużo, maksymalnie 2-3 składniki, bo pizza nie wyrośnie). Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180-200˚C, grzanie od góry i dołu, przez około 20-30 minut. Ecco a voi buonissima pizza! Zainteresowanych wyrobami pizzo-podobnymi odsyłam również do przepisu na pizzette.



Przepis bierze udział w akcji: 
Pyszna pizza

sobota, 21 lutego 2015

Biedronka Primitivo del Salento 2012 IGP Cosimo Varvaglione

Dżemowate wino z Apulii

Na półkach Biedronki Portugalia,
ale udało mi się znaleźć jakieś włoskie odgrzewki z poprzednich promocji...

Kupując to wino miałem nadzieję, że w moim kieliszku znajdzie się kosz mocno dojrzałych wiśni i odrobina powideł śliwkowych, bo takie właśnie są wina ze szczepu Primitivo. W smaku powinno znaleźć się dużo nut owocowych, które często są doprawiane  beczkową wanilią czy czekoladą. Odmiana ta jest bardzo rozpowszechniona na południu Włoch, a zwłaszcza w regionie Apulia. Pod innymi nazwami możemy ją spotkać w Kalifornii (Zinfandel) oraz na przykład w Chorwacji (Crljenak Kaštelanski).
Wino ma rubinową, klarowną barwę, dosyć ciemną. Łzy średnio wyraźne. W nosie czuć aromat marmolady wiśniowej i mocno przesmażonych powideł śliwkowych. Wszystko to doprawiono laską wanilii oraz lukrecją. Można też wyczuć konfiturę malinową. Kierując się nosem wszystko w sumie w porządku, w ustach jednak nieco gorzej. Są tu niby różne dżemy (malinowy i truskawkowy) oraz powidła. Jest też dosyć wyraźna wanilia i mokre drewno, ale winu zdecydowanie brakuje kwasowości i tanin. Z tym Primitivo jest jak z mocno skondensowaną konfiturą – pierwsza łyżeczka bardzo smaczna, druga już mniej, a trzecia po prostu męczy słodkością i intensywnością. Tak też wygląda picie tego wina – pierwszy kieliszek smaczny, drugi już nieco mniej, a trzeci męczy dżemowatością i wanilią. I sytuacji nie ratuje niestety całkiem przyjemny, średnio długi finisz. Bez przeciwwagi, jaką stanowiłaby porządna dawka kwasu, wino jest męczące. Zważywszy na niską cenę jestem w stanie wyobrazić je sobie w towarzystwie lekko pikantnego mięsa. Pijąc solo  zanudza i zakleja.


Nazwa: Primitivo del Salento 2012 IGP
Producent: Cosimo Varvaglione
Miejsce zakupu: Biedronka
Cena: 16,99zł
Rodzaj wina: czerwone, półwytrawne
Ocena: 


czwartek, 19 lutego 2015

Buonanotte, Signor Lenin

Dobranoc, Panie Lenin!


Świadomie lub nie, na fali ukraińsko-rosyjskich sporów sięgnąłem po kolejną już książkę Tiziano Terzaniego. Włoski mistrz reportażu tym razem jednak nie krąży w poszukiwaniu odpowiedzi jak żyć, nie pisze też listu w obronie pokoju, a zaciekawiony niczym dziecię kroczy po państwach i miastach byłego już Związku Sowieckiego.  Historia, którą opisuje toskański dziennikarz toczy się na przededniu rozpadu Imperium, co dodaje jej dramatyzmu i sprawia, że staje się ona jedyną w swoim rodzaju.
Nawet dla mnie, osoby która nie żyła w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, większość z opisywanych przez Terzaniego sytuacji wydaje się być normalna. A przynajmniej zwyczajna dla tamtego systemu, tamtych czasów i tamtego państwa. Opowieści o kolejkach, „pokątnym” załatwianiu wielu spraw, organizowaniu sobie życia, aby nie było ono szare i nudne krążą w rodzinie i wciąż są żywe. Pisarz natomiast odkrywa nieznaną mu dotychczas rzeczywistość. Kraj po kraju, miasto po mieście, ulicę po ulicy poznaje to, czym było ZSRR, wiele razy przy tym nie mogąc wyjść ze zdumienia i podziwu dla homo sovieticus.


Tym, co wyróżnia Terzaniego w jego podróży, jest sumienność w dążeniu do obiektywnej prawdy (jeśli taka istnieje) i niepohamowana ciekawość, która doprowadza go do interesujących postaci i niemniej interesujących historii. Pisarz z nieskrywaną niechęcią spotyka się z byłymi członkami Partii, osobami nadal żyjącymi (chcąc, nie chcąc) w epoce, która nieubłaganie przemija. Dzięki wrodzonej dziennikarskiej dociekliwości Terzani ma możliwość rozmawiania z opozycjonistami, nowopowstającą klasą społeczną i polityczną oraz prostymi ludźmi, przed którymi w związku z upadkiem Imperium pojawia się niepewna przyszłość.

Ta książka to szczegółowy i prawdziwy dokument schyłku oraz następnie upadku Związku Sowieckiego. Wielka polityka przeplata się tu z przyziemnymi sprawami społeczeństw poszczególnych państw. Terzani, trochę niczym wróżbita, odkrywa karty jakie zostają po Imperium i ukazuje czym ono było. Dzięki rozmowom przeprowadzonym przez autora z poszczególnymi bohaterami książki czytelnik ma możliwość dojrzenia tego, co było niewidoczne na pierwszy rzut oka; rysuje się realistyczna wizja socjalistycznych społeczeństw, ujarzmionych i podległych jednemu reżimowi, a z drugiej strony niewolących się nawzajem. 

poniedziałek, 9 lutego 2015

Bombe/ciambelle fritte

Włoski karnawał słodkości


            Właściwie nie jest do końca wiadomo, w którym regionie Włoch narodziły się ciambelle (lub bombe, ale do tego przejdę za chwilę). Tradycyjnie przygotowywane na karnawał „włoskie pączki” dziś można spotkać w większości włoskich piekarni przez cały rok. W różnych źródła najczęściej przewijają się dwa miejsca pochodzenia: Kampania lub Sycylia. Prawda jest jednak taka, że również inne regiony Italii (jak Lacjum, Kalabria, Emilia-Romania, czy nawet Toskania) posiadają wiele dowodów na to, że to właśnie one są matką (bądź ojcem) słodkich pączków. Jednym z takich dowodów jest ogromna liczba dialektalnych określeń ciambelle (jak np. kalabryjskie cuddhuraci, neapolitańskie graffe, czy obowiązujące w okolicach Ferrary brazadela) oraz tych, które odnoszą się do bombe (np. toskańskie bombolone). Jako dowód mogą również posłużyć ogrom wariantów i rodzajów przepisów. A te mogą się różnić nie tylko między regionami, ale również między poszczególnymi prowincjami, a nawet miastami.
            Bazując na poniższym przepisie możemy zrobić zarówno bombe, jak i ciambelle. Jedyną różnicą jest forma wypieku: bombe mają kształt zbliżony do naszych pączków, ciambelle natomiast wyglądają jak obwarzanki.

Składniki na 20-30 bombe/ciambelle:
·         1kg mąki pszennej
·         100g cukru
·         2 cytryny
·         10g soli
·         1 opakowanie cukru wanilinowego
·         500ml mleka
·         200g masła
·         25g drożdży
·         Olej słonecznikowy/rzepakowy


Przygotowanie ciasta nie jest szczególnie trudne, ale wymaga ono od nas odrobiny cierpliwości. Zaczynamy od podgrzania mleka, a następnie rozpuszczenia w nim cukru. Do letniego roztworu dodajemy drożdże. Połowę mieszamy z około 200g mąki i zostawiamy pod przykryciem w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. Ciasto powinno co najmniej podwoić swoją objętość.
Gdy to nastąpi możemy przejść do kolejnych etapów. W większej misce mieszamy resztę mąki, sól, cukier wanilinowy i pokrojone w kostkę masło (musi być miękkie!). Dodajemy również startą skórkę z dwóch cytryn. Do miski trafia wyrośnięte ciasto i reszta zaczynu drożdżowego. Całość wyrabiamy tak długo, aż nie uzyskamy jednorodnej, lekko klejącej się masy. Kolejnym etapem jest ponowne wyrastanie. Zostawiamy nasze ciasto w ciepłym miejscu (ok. 30˚C) na około 2 godziny. Po tym czasie powinno ono znów podwoić swoją objętość.
Ciasto wykładamy posypany mąką stół bądź stolnicę. Należy następnie rozwałkować je do grubości około 1,5cm. Ważna uwaga: ciasta nie powinno się wyrabiać po raz drugi, bo ciambelle/bombe nie wyrosną przy pieczeniu, a zatem warto dobrze przemyśleć jak będziemy wycinać nasze ciastka.


Jeśli zdecydowaliśmy się na smażenie ciambelle, to wycinamy paski szerokości około 2cm, a następnie sklejamy końce każdego ze sobą, tworząc tym samym okrąg. Jeśli robimy bombe, to wystarczy wyciąć w cieście koła o średnicy około 8cm (dobrze sprawdza się tu szeroki kubek). Wycięte ciastka należy zostawić na 30-45 minut, aby drożdże mogły wykonać swoją robotę.



W garnku (ja użyłem frytkownicy) rozgrzewamy olej słonecznikowy bądź rzepakowy do temperatury około 170˚C. Na rozgrzany tłuszcz wkładamy bombe/ciambelle i smażymy z obydwu stron na rumiano. Po wyjęciu należy ułożyć je na papierowych ręcznikach, aby pozbyć się nadmiaru oleju. Jeszcze ciepłe należy obtoczyć w cukrze. Najlepsze są zaraz po usmażeniu, można je jednak przechowywać jeden-dwa dni. 


piątek, 6 lutego 2015

Jak słodzić, żeby nie było zbyt słodko

Sposoby przeprowadzania fermentacji wtórnej w cydrze

            Jakiś czas temu opublikowałem przepis na domowy cydr i wyjaśniłem w kilku słowach, jak przebiega proces produkcyjny. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie drążył tematu (tym bardziej, że wiąże się on z moimi winiarskimi zainteresowaniami). Po kilku testach i kilku przeczytanych książkach dotyczących tematu zebrałem i opracowałem wybrane metody przeprowadzania fermentacji wtórnej, która odpowiada za nagazowanie jabłecznika. Dla przypomnienia jednak, na początek zamieszczam schemat, według którego produkuje się cydr.


            Przechodząc do sedna sprawy, fermentacja wtórna, jak już wspomniałem, to etap produkcji, w którym cydr zostaje nasycony dwutlenkiem węgla (CO2). Cydr, a także inne trunki (jak na przykład szampan, prosecco, czy piwo) nie jest gazowany! Bąbelki, które znajdujemy w płynie nie są efektem zewnętrznego działania człowieka. Także dla jasności: mówimy tu o alkoholach musujących. By móc „zagazować” cydr należy przed butelkowaniem dodać maksymalnie 5g cukru na litr płynu. Taka ilość jest bezpieczna (to znaczy: nie wyprodukujemy granatów w szklanych butelkach, bo taka ilość cukru nie umożliwia wytworzenia zbyt dużego ciśnienia).


a) Butelkowanie przy Blg=0,5. Jest to chyba najlepsza metoda, która zapewnia nam trunek najwyższej jakości, a co najważniejsze – nie dodajemy do niego żadnych cukrów z zewnątrz. Problem polega na tym, że aby zlać cydr do butelek przy 0,5ºBlg (5g cukru w litrze płynu) trzeba posiadać niezwykle zaawansowany i bardzo drogi cukromierz, co w domowych warunkach jest nieopłacalne. Używając zwykłego cukromierza nie jesteśmy w stanie zauważyć tak małej różnicy – albo wyprodukujemy granaty, albo cydr nie stanie się musujący.

b) Dodatek 50ml/l soku jabłkowego o Blg=10. Metoda, która jest o wiele bezpieczniejsza w warunkach domowych, a przy tym daje równie dobre efekty, co poprzednia. Dodając „pięćdziesiątkę” soku jabłkowego o zawartości cukru 100g/l dostarczamy do cydru odpowiednią ilość cukru, potrzebną do „zagazowania”. Metodą prób i błędów doszedłem również do wniosku, że najlepiej jest dodawać ten sam sok, którego użyliśmy do produkcji jabłecznika. A co zrobić, jeśli nie mamy już jabłek, z których cydr powstał? Najlepiej jest wytłoczyć od razu odpowiednią ilość soku i zamrozić ją do czasu, gdy będziemy butelkować trunek. W odpowiednim momencie sok rozmrażamy i voilà!


c) Dodatek 5g cukru białego na 1l cydru. Najłatwiejsza metoda i najszybsza – do 1 litra cydru dodajemy 5 gramowe opakowanie białego cukru. Wszystko odmierzone, odważone, nie ma czym się przejmować. Czy aby na pewno? Metoda ta budzi moje zastrzeżenia, od kiedy zostawiłem nasycony roztwór wody z cukrem na kilka dni w lodówce. Jeśli chcecie się przekonać, co producenci pakują do cukru zróbcie eksperyment: w 100ml wody rozpuśćcie możliwie największą ilość cukru i odczekajcie kilka dni. Poza tym biały cukier zmienia smak cydru i jest dodatkiem „z zewnątrz”, co gryzie się z samą ideą produkowania jabłecznika w domu.

d) Dodatek 5g cukru trzcinowego na 1l cydru. Metoda porównywalna z poprzednią, z tym tylko, że brązowy cukier uważany jest za „czystszy” i zdrowszy. Cydr z dodatkiem tego typu cukru jest smaczny. Zdecydowanie lepszy dodatek niż biały cukier.


e) Dodatek 5ml miodu na 1l cydru. Na wstępie należy zaznaczyć, że metoda ta wpływa na smak gotowego trunku. Dodając miód otrzymamy „cydr na miodzie” lub „cydr miodowy”, którego smak będzie zależał od smaku miodu, którego dodamy. Nie muszę chyba zaznaczać, że dodawany miód powinien być najwyższej jakości? Dobrze sprawdza się lipowy i wielokwiatowy. Miód wrzosowy, spadziowy, kasztanowy dodają goryczkowy posmak. Przed dodatkiem należy dowiedzieć się ile cukru jest w naszym miodzie. Średnia zawartość to 75-76% wagi. Biorąc pod uwagę gęstość miodu wyliczyłem, że średnio w 5ml miodu znajduje się 5g cukru, a więc (ŚREDNIO) na 1l cydru dodajemy 5ml (1 łyżeczka).


wtorek, 3 lutego 2015

Winne Wtorki: Salwey Spätburgunder 2011

Powrót do Badenii
           

Kto by pomyślał, że taki amator włoszczyzny jak ja, zagustuje w winach z Niemiec. Po mojej podróży do Badenii zakochałem się w tym miejscu bez reszty. Jeśli istnieje raj na ziemi, to wygląda on właśnie tak, jak niniejszy region. Ludzie – mili, wina – pyszne, przyroda – zachwycająca, winnice – piękne, tradycja i kultura – bogate i ciekawe. Dodać do tego typowo niemiecki porządek oraz świetne warunki ekonomiczne i mamy przepis na miejsce, w którym chcę żyć. I tylko język niemiecki trochę w tym wszystkim mi nie odpowiada, no ale cóż… wszystkiego mieć nie można, jak to mawiają.
Przyszedł czas na moją propozycję do WW i wybór padł nie na Włochy (czego można było się spodziewać), a na naszych zachodnich sąsiadów: czerwone wino z Niemiec lub białe z wyjątkiem Rieslinga. Po wypadzie do Berlina moja piwniczka wzbogaciła się o kilka badeńskich i mozelskich pozycji, więc miałem wybór, że ho ho!

Tak sobie "pinoty" w Badenii rosną...

Do testu wybrałem wino z winnicy Salwey. Spätburgunder, czyli czerwony szczep charakterystyczny dla winiarskiego regionu o nazwie Badische Weinstraße (Badeński Szlak Winny, o który pisałem również tutaj). Gospodarstwo Salwey istnieje od połowy XVIII wieku, mieści się na południowo-zachodnim krańcu Badenii. Aktualnie firma znajduje się w rękach syna założyciela winnicy, jak to możliwe? Już tłumaczę: rodzina Salwey z początku nie specjalizowała się w produkcji wina, a w hodowli zwierząt. Dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Wolf-Dietrich Salwey przekształcił rodzinne gospodarstwo i zakupił pierwsze winnice. Kontynuatorem jest jego syn Konrad, który dokupił kolejne tereny i rozbudował winnicę. Przede wszystkim uprawiane są tu winorośle szczepów Pinot Noir (Spätburgunder) oraz Riesling (a więc szlagiery Badenii), ale znajdują się tutaj również parcele obsadzone Silvanerem, Chardonnay, Muscatem oraz Gewürztraminerem.


Co oferuje Spätburgunder 2011? Niemalże książkowy przykład Pinot Nero, rzec by się chciało. Wino ma niezbyt intensywną barwę. Klarowną, błyszczącą. Różne odcienie czystej czerwieni. W nosie jest przede wszystkim czerwona porzeczka, do tego kilka dojrzałych malin i jagód. Jednym słowem: owoc. Owoc tu rządzi i się panoszy. Gdzieś w tle jedynie, nieśmiało wanilia daje o sobie znać. W ustach eksplozja porzeczkowatości, nie dżem, nie sok, a prawdziwa, dojrzała i świeża czerwona porzeczka prosto z krzaka. Czuć to na samym początku, ale czuć też na finiszu charakterystyczny dla tego owocu smaczek. Kwasowość na zauważalnym poziomie, ale bez przesady, powiedziałbym, że w sam raz. Wino lekkie, rześkie, żwawe. Nie zamula, a wręcz przeciwnie: ożywia ciało i umysł (jak mawiają w reklamie). Wydaje mi się, że ta butelka jest odpowiednia na pierwszy ciepły dzień wiosny, kiedy to stajemy przed dylematem: czy już czas na schłodzone białe? Świetny towarzysz kurczaka w cytrynach i rozmarynie, ale podkreśli równie dobrze smak innych dań z drobiu. Cięższych potraw nie uniesie. Dobra relacja cena/jakość, polecam!


Nazwa: Spätburgunder 2011
Producent: Salwey
Miejsce zakupu: Weinladen Berlin
Cena: 10,95 Euro
Rodzaj wina: czerwone, wytrawne
Ocena: 


Inni wtorkowicze próbowali: