„Ogór”
z Turynu pod postacią bąbelków
Otwierając butelkę wina mam zawsze
dylemat. Nie da się podejść do tego zagadnienia bez emocji, uczuć i
oczekiwań. Każdy wyciągnięty (lub odkręcony) korek to próba zmierzenia się z
własnymi myślami, z tym, czego oczekujemy po zawartości butelki. Jeśli o jakimś
winie słyszeliśmy wiele pochlebnych opinii – logicznie rzecz biorąc stawiamy
przed nim wysokie wymagania. I na odwrót: jeśli ktoś powiedział, że to czy inne
wino jest niepijane to podchodzimy doń z dużą rezerwą (lub w ogóle go nie
kupujemy, bo po co marnować pieniądze). Jak więc być obiektywnym? Cóż,
smakowanie wina i docenianie jego zalet to czynności zdecydowanie subiektywne i
nie da ich się w żaden sposób „zobiektywizować”. Tak przynajmniej mi się
wydaje. Każdy wszak ma inne kubki smakowe, inny nos i inne podejście to tematu
pod tytułem „wino”. W moich przemyśleniach doszedłem do pewnego porównania:
degustacja wina to nic innego, jak „przyswajanie” sztuki. Tak samo, jak każdy z
nas inaczej interpretuje tekst literacki (i nie tylko), obraz, rzeźbę lub utwór
muzyczny, tak też każdy z nas inaczej odbierze smak skrywany przez jedno i to
samo wino. Sztuką interpretacji i dyskusjami na ten temat zajmowali się
hermeneutycy, stąd też tytuł niniejszego wpisu. Czytając tu i ówdzie znalazłem
fragment, który dotyczy hermeneutyki, ale idealnie oddający również mój sposób
postrzegania wina: Hermeneutyka jako
sztuka interpretacji ukazuje sposób własnego postępowania, ale nie może tego
nauczyć. W tym sensie jest raczej zdolnością niż metodą, umiejętnością, a nie –
teorią. Tuż przed tym cytatem powinienem był zamieścić pytanie czysto
retoryczne: po co nam winni blogerzy, po co dziesiątki (a właściwie dziesiątki
tysięcy) recenzji win, skoro każdy czuje co innego? Teraz ani pytanie, ani
odpowiedź nie są już potrzebne. Przejdźmy do konkretów i praktyki, która z
powyższym, nieco przydługawym wstępem ma wiele wspólnego.
Przenośny zestaw małego degustatora, mieści się w każdym bagażniku :) |
Ominęły mnie WW dwa tygodnie temu.
Miałem zbyt dużo zajęć, zbyt mało czasu (zarówno na picie, jak i na znalezienie
odpowiedniej butelki), a na dodatek samopoczucie nie sprzyjało spożywaniu wina.
Tym razem musiałem się więc pojawić. Temat zaproponował Gabriel z DoTrzechDych:
ogólnie dostępne, masowo produkowane wino do 30zł (a jak, nie mogło być
inaczej!). Do powyższych wymogów dorzuciłem jeszcze jedno: wino musi być z
Półwyspu Apenińskiego. No i pojawił się problem. Gdzie znaleźć coś masowego,
taniego i na dodatek włoskiego? Raczej niemożliwe. Ostatecznie jednak wpadł mi
do głowy pomysł: Martini Spumante Asti – okazało się, że ten lukrowany musiak
kosztuje zbyt dużo (średnio około 40zł, szkoda, że po fakcie znalazłem butelkę
za 29,90 w Lidlu). Zamiast słodyczy w kieliszku wylądowały wytrawności –
Martini Prosecco D. O. C., czyli wino z pogranicza limitu cenowego wyznaczonego
przez Gabriela.
Zanim wino trafiło do oceny
rozmawiałem na jego temat z koleżanką W. I tu do gry wchodzi hermeneutyka.
Koleżanka W. opisała Prosecco od wielkiego producenta z Turynu jednym słowem:
OGÓR. Ale jaki? Świeży, kiszony czy może konserwowy („po warszawsku” stosując
wielkopolską nomenklaturę)? Jak ogór, to chyba bardziej kiszony niż świeży? Z
takim bagażem emocjonalnym, mając gdzieś w kąciku głowy rzeczone warzywo wyniki
degustacji były nie-do-przewidzenia. Butelka Martini wraz z zestawem małego
degustatora (patrz foto) trafiła do bagażnika, gdzie też wino zostało
schłodzone do idealnej temperatury, podczas gdy ja szlajałem się gdzieś po
stolicy naszego pięknego kraju (to może jednak te ogórki to „po warszawsku”?).
Obraz "klucz" dzisiejszych rozmyślań. źródło: http://agrafoods.pl/foto/ogorek.jpg |
Koniec gadaniny, czas na czyny!
Prosecco w kieliszku prezentowało się bardzo ładnie: połyskliwa jasno-słomkowa
barwa z refleksami wyblakłego siana (a może koloru ogórkowego?). Gęsta,
niemalże kremowa piana złożona z drobnych bąbelków, która chwilę się
utrzymywała na powierzchni, po czym w przeciągu ułamka sekundy znikała. Również
nos był całkiem znośny, a nawet mogę stwierdzić, że przyjemny: kwiatowy z
odrobiną wyschniętego siana. Wszystko bardzo przyjemne i nikt nie mógł
spodziewać się tragedii, która miała nastąpić za chwilę. Smak Martini Prosecco
D. O. C. pozostawia WIELE do życzenia. Koleżanka W. miała rację: ogór. Taki
zwykły, zielony ogórek z ogrodu, ale zbyt mocno nawożony, gorzki i niesmaczny.
Przy drugim kontakcie można wywąchać nieco zwiędnięte kwiaty, o których mowa
była przy zapachu. Na finiszu goryczka, coś jak pyralgina lub inny lek na ból
głowy – sztuczny i chemiczny posmak. Finisz krótki i bez emocji. Krótko mówiąc:
dobre wino do popatrzenia na nie i do powąchania, z piciem już zdecydowanie
gorzej. Gdy weźmiemy pod uwagę cenę – zdecydowanie odradzam.
Nawet bez ogóra, którego przecież
narzuciła mi pani W. swoją interpretacją, wino jest kiepskie. Można by zadać
pytanie, czy to wciąż wino? Czy produkt masowy można nazywać winem, skoro
sztuka jest czymś wyjątkowym (a więc wracamy do hermeneutyki i powiązań
enologiczno-artystycznych)?
Nazwa: Prosecco
D. O. C.
Producent: Martini
Miejsce zakupu: wino
powszechnie dostępne
Cena: 29,90-38,00zł
Rodzaj wina: białe,
wytrawne, musujące
Ocena:
Inni Wtorkowicze pili:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz