____________________________________________________________________________________________________________________________________________________
¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯

piątek, 28 listopada 2014

Asinara

Ośla wyspa


Poniższy tekst został napisany przez Natalię Słodową, za co bardzo jej dziękuję. Publikuję go bez jakichkolwiek zmian. Wszystkie zamieszczone tu zdjęcia zostały nadesłane przez autorkę. Życzę miłej lektury!

Mówią, że Sardynia to nie Włochy, ale i jej mieszkańcy wybierający się w jakimkolwiek celu na ląd mówią „andiamo a quel paese” (co w wolnym przekładzie brzmiałoby „jedziemy do mieszczuchów”), nie za bardzo utożsamiając się tym samym z resztą obywateli przysłowiowego „buta”. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż żyje się tu inaczej i, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze wolnej i jeszcze spokojniej niż w centrum kraju. Ludzie są otwarci, jednak zaprzyjaźnienie się z nimi wymaga poświęcenia więcej czasu, a czasem nawet wysiłku, gdyż wiele osób mówi w tutejszym dialekcie lub miesza go z językiem włoskim. Dla tych, których te informacje mogły zniechęcić – nigdy nie spotkałam tylu sympatycznych ludzi w jednym miejscu, a Sardynia to nie „koniec świata” ani żadne „przedmieścia Włoch”. Wbrew powszechnie przyjętym stereotypom, nie ma tu tylko owiec, pól i rolników, chociaż nie można zaprzeczyć, że to właśnie dzięki naturze Sardynia jest tak pięknym i niepowtarzalnym miejscem, nie bezpodstawnie uznawanym za zaginioną Atlantydę [All credits go to Bartek Kawik ;)].


W ubiegłą niedzielę, kiedy to zapowiadano 23 stopnie w ostatnim tygodniu listopada, postanowiłam wybrać się ze znajomymi na dość dużą, bo liczącą około 51 kilometrów kwadratowych, wyspę u północno-zachodniego wybrzeża Sardynii, Asinarę, której teren w całości jest parkiem narodowym.
-Ajò! (=andiamo – chodźmy)
-Eja! (=si’)
krzyknęliśmy o 7 nad ranem, kiedy to trzeba było wyruszać, by dojechać do Porto Torres, skąd o 8.30 odpływa prom na Asinarę, niestety, poza sezonem tylko raz na dwa, trzy dni. Już sama podróż na głębokościach pełna była pięknych widoków. Podziwiać można było tak Stintino oraz wieżę na plaży la Pelosa, a także Isolę Piana. Podróż trwała nieco ponad półtorej godziny, a wszystko dlatego, że z powodu dość silnego wiatru ciężko było dobić do brzegu.


            Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy po zejściu z promu był przepiękny pałacyk oraz budynek dla potencjalnych nosicieli chorób zakaźnych. Asinara była bowiem miejscem kwarantanny. Można tu też zobaczyć stare, zamknięte całkiem niedawno, bo w 1997 roku, więzienie, które należało do jednych z najlepiej strzeżonych więzień włoskich, a jego „domownikami” byli między innymi mafiosi i członkowie Czerwonych Brygad. Wyspa była również wykorzystywana jako obóz koncentracyjny dla austriackich jeńców wojennych podczas I wojny światowej. Poza tym, jest tu mnóstwo wieżyczek, kapliczek, opuszczonych domów i innych budynków, takich jak stare sklepy czy miejsca z których wysyłano kiedyś telegramy. Znajduję się tu także siedziba Carabinieri, którzy od czasu do czasu mijali nas samochodem, okrążając wyspę i kontrolując, czy nie zakłócało się tu spokoju jej mieszkańców.


            Pisząc „mieszkańcy”, mam na myśli oczywiście zwierzęta, które są symbolem wyspy i podstawową atrakcją, która przyciąga na Asinarę turystów. Roi się tu od kozic, które dostrzec można zarówno pośród wysokich traw jak i na skałach i pagórkach oraz kozłów z okazałymi rogami. Gdzieniegdzie spotkać można konie, właściwie wszelkich maści, które są jednak dość płochliwe. Na ich miłośników czeka tu jednak niespodzianka – podczas sezonu można przebyć wyspę na koniach, którymi opiekują się tu cały rok ludzie, są one oswojone i przyjazne. Czasem spotkać można koty, których właścicielami są opiekunowie tutejszych zwierząt. Zabronione jest jednak wkraczanie na teren wyspy ze zwierzętami, zarówno domowymi jak i dzikimi, ze względu na niepowtarzalną faunę wyspy.


            Nieczęsto można spotkać piękne i dzikie zwierzęta takie jak konie czy kozice na wolności, jednak nie one są głównym obiektem zainteresowania na wyspie. Są nim zwierzęta, od których pochodzi nazwa wyspy, czyli osły („asino”, z wł. „osioł”). Symbolem Asinary są białe osły albinosy, które są dość rzadkie, a pochodzą najprawdopodobniej z Egiptu, jednak nie ma co do tego stuprocentowej pewności. Mieszkają tu także czarne, brązowe, czy szare osobniki. Zwierzęta te są oswojone, niepłochliwe i można sobie zrobić z nimi zdjęcie lub je pogłaskać. Wszystko jednak w granicach rozsądku, surowo jest zabronione zakłócanie ich spokoju, wobec tego także pogonie w celu sfotografowania ich. Nie ma zresztą takiej potrzeby, ponieważ są tu też osobniki, które same z zaufaniem podchodzą do człowieka i pozwalają się pogłaskać.



            Po Asinarze można też podróżować rowerem, musi to być jednak sprzęt wypożyczony na miejscu. Jest to dobry pomysł, ponieważ wyspa jest dość duża. My, niestety, mając do dyspozycji tylko jeden dzień, nie zobaczyliśmy nawet połowy, ale jest to dobry powód, by tam wrócić, co na pewno nastąpi. W sezonie na wyspie można zostać kilka dni, można skorzystać z miejscowego hostelu, który, niestety, jesienią jest nieczynny.


            Nasz powrót do „domu” nie obył się bez przygód. Na morzu bowiem zastał nas niewielki sztorm, który dla kapitana nie wydawał się groźny. My jednak, nie ma co ukrywać, trzęśliśmy się ze strachu. Przechylaliśmy się to w lewo to w prawo, a widok wysokich fal uderzających o prom nie dodawał raczej otuchy. Na szczęście, po około dwóch godzinach dotarliśmy do Porto Torres z nieuszkodzonymi komórkami i aparatami pełnymi zdjęć osłów.



            Jeśli będziecie kiedykolwiek na Sardynii, gorąco zachęcam do odwiedzenia Asinary. Nie ma już wielu takich miejsc, gdzie bez strachu można obcować z dzikimi zwierzętami oraz miejsc pełnych takich, zapierających dech w piersiach, widoków.



poniedziałek, 24 listopada 2014

Przepis na domowy cydr

Tradycyjny jabłecznik domowym sposobem


            Po teście brytyjskich cydrów przyszedł czas na odrobinę praktyki. W zeszłym roku z powodzeniem podjąłem się produkcji domowego cydru na bazie soku jabłkowego z kartonika. Powstało 15 butelek, które rozeszły się niemalże w tydzień. W tym roku poszedłem o krok dalej, a mianowicie sok z jabłek pozyskałem samemu i na jego bazie zrobiłem domowy jabłecznik. Bez owijania i przedłużania, przepis krok po kroku:

Składniki:
·         15kg jabłek
·         50g cukru trzcinowego
·         Drożdże winiarskie Tokay


Patrząc na spis składników nie jeden z Was może zachodzić w głowę, dlaczego jest ich tak niewiele. Odrobina cukru, mnóstwo jabłek, do tego drożdże i voilà? A właśnie, że tak. Zaczynamy od przygotowania matki drożdżowej na 1-2 dni przed sporządzeniem nastawu. Postępujemy podobnie, jak w przypadku wyrobu wina gronowego, a więc: do ciemnej butelki wlewamy 200ml wody, 10g (2 łyżeczki) cukru oraz około 200g startych jabłek. Do tego drożdże, zamykamy czopem z waty i odstawiamy na 24-48 godzin w ciepłe miejsce.


Gdy matka drożdżowa już pracuje i jest gotowa możemy przystąpić do pozyskania soku z jabłek. W tym momencie musimy się zatrzymać w celu wyjaśnienia dwóch kwestii. Po pierwsze najlepiej jest sok tłoczyć, czyli pod naporem dużego ciężaru wycisnąć sok z owoców. Zdaję sobie jednak sprawę, że mało kto posiada tłocznię lub chociażby dostęp do takowej, istnieje zatem inna metoda. Możemy uzyskać sok przepuszczając jabłka przez sokowirówkę. W ten sposób nie uzyskamy niestety aż tak dużej ilości, jak w przypadku tłoczenia, a na dodatek do nastawu trafi dużo drobnych cząstek stałych.


Drugą kwestią jest dobór jabłek. Oczywiście najlepiej byłoby pokusić się o znalezienie odmian typowo cydrowych. Przyznam jednak szczerze, że aż tak tematu nie zgłębiłem i pozostałem przy późnojesiennych odmianach z własnego ogrodu. Z pewnością dobre będą jabłka niezbyt kwaśne (jeśli chcemy zrobić cydr wytrawny) i soczyste (pozyskamy więcej soku). Bazując na doświadczeniu, to znaczy na produkcji wina jabłkowego, mogę polecić odmiany dzikie. Rajskie jabłuszka, psiary, czy zwał jak zwał. Ich dodatek wzbogaci aromat trunku. Ważne jest jednak to, by drzewo, z którego będziemy brać owoce nie rosło w pobliżu drogi, bo wszelkie zanieczyszczenia pochodzące od spalin będą wpływały negatywnie na smak finalny trunku.
Wyjaśniwszy co należy przystępujemy do tłoczenia soku. Średnia wydajność jabłek wynosi około 60%, tj.: z 1kg owoców uzyskujemy 600ml soku. W zeszłym roku (przy produkcji wina z jabłek) wyszło mi trochę więcej, w tym roku nieco mniej. Warto zwrócić uwagę na stan jabłek – muszą być dojrzałe, ale nie nadgnite, nadpleśniałe (takie owoce odrzucamy) czy odbite. Zniekształcone, czy nawet nagryzione przez osy lub mrówki są do zaakceptowania. Jeśli owoce przepuszczamy przez sokowirówkę musimy pozbawić je gniazd nasiennych (dają one nieprzyjemny smak).


Sok zbieramy do gąsiora lub butli, dodajemy matkę drożdżową i odstawiamy w ciepłe miejsce (22-25ºC). Drożdże najlepiej pracują w temperaturze od 18ºC do około 26ºC. Im niższa temperatura tym fermentacja przebiega dłużej. Jednak w niskiej temperaturze, gdy proces przebiega spokojniej, uzyskujemy trunek bardziej aromatyczny. Przy produkcji alkoholu warto być cierpliwym. Jeszcze słowo o zawartości cukru. Chciałem uzyskać cydr o mocy około 5-6%. Pomiar cukromierzem Ballinga pokazał, że w moim soku jest około 140g/l cukru, co powinno dać gotowy trunek o mocy 6,2%. Biorąc pod uwagę błąd statystyczny i tak wszystko było zgodnie z założeniami, więc nie dodawałem cukru. Jeśli chcemy jabłecznik mocniejszy musimy dodać odpowiednią ilość na tym etapie.


Po około miesiącu (maksymalnie dwóch) drożdże powinny przerobić na alkohol cały cukier w nastawie. W ten sposób otrzymamy spokojny cydr wytrawny. Zlewamy płyn znad osadu i dodajemy na każdy litr 5g cukru trzcinowego, a następnie rozlewamy do butelek (najłatwiej i najlepiej moim zdaniem użyć butelek z zamknięciem patentowym lub butelek po szampanie zamkniętych korkiem z koszyczkiem). Dodany na tym etapie cukier posłuży do fermentacji wtórnej, która pozwoli nagazować trunek w butelkach (zamiast cukru można użyć miodu, glukozy, czy koncentratu  soku jabłkowego). Musimy też napełnić jedną butelkę plastikową, która posłuży jako kontrolka – w razie czego będziemy widzieć, czy ciśnienie w butelkach nie jest zbyt duże.



Zabutelkowany cydr powinien postać w temperaturze pokojowej około tygodnia, a następnie przenosimy butelki do chłodniejszego miejsca (garaż lub piwnica będzie ok). Po kolejnych dwóch tygodniach jabłecznik powinien być odpowiednio nagazowany i gotowy do spożycia. 



piątek, 21 listopada 2014

Wyspy cydrowe – test brytyjskich cydrów

W poszukiwaniu jabłek

Reklama dźwignią handlu.

            Nie tak całkiem dawno, bo w sierpniu, dane mi było odbyć podróż Paryż-Londyn. Niespełna 10 dni podzielone na dwie wielkie stolice. Idealna okazja by poznać i porównać… no właśnie, co? Cydry! Normandia, Bretania, a także inne części Francji słyną z produkcji świetnych jabłeczników. To samo można powiedzieć o Wielkiej Brytanii, a nawet Irlandii. Nic tylko kupować i się rozsmakować. Wszystko byłoby dobrze, ale jeden diabeł wie, dlaczego nie kupiłem żadnego cydru w Normandii przed przekraczaniem kanału La Manche… Na szczęście błędu tego nie popełniłem już w Londynie i tam zaopatrzyłem się całkiem dobrze podczas wypadu do marketu. W ten sposób planowana konkurencja Francja vs. Anglia zamieniła się w porównanie cydrów brytyjskich. Nic nie szkodzi.
            Do koszyka trafiły kolejno Bulmers Nº9 Original (pierwszy raz na oczy widzę), dwa cydry Westons (tych przedstawiać nikomu nie trzeba). Standardowa wersja Henry Westons z 2013 roku oraz organiczne Dzikie Drewno, czyli Wyld Wood. Do tego, żeby było ciekawiej, jeden jabłecznik Irlandzki – Magners Original oraz jeszcze jeden zawodnik wagi ciężkiej Strongbow w wersji Dark Fruit. Były do kupienia również bazowy jabłkowy oraz cytrusowy. Odrzuciłem jednak pomysł ich zakupu z powodu braku miejsca w bagażach. O ile bazowego Strongbow’a reklamować nie trzeba bo jest klasą samą w sobie (podobnie jak wymieniany powyżej Henry Westons), o tyle cytrusy z jabłkiem nie ciekawiły mnie tak bardzo, jak jabłecznik z dodatkiem czarnej porzeczki i jagody.
Do zakupionej w Wielkiej Brytanii piątki dołączył jeszcze jeden jabłecznik (również angielski, a jak!) zakupiony w Auchan w Polsce – Old Rosie od Westonsa. Tak oto uzbierała się szóstka ochotników gotowych do testów, do boju!


            W kolejności próbowania zaczynamy od Bulmers Nº9 Original. Piłem go w ciemnej szklance, więc kolor ciężko zdefiniować. Jednego jestem jednak pewien – był jasny. Przejdźmy jednak do bukietu, a w nim: guma do żucia (takie coś pomiędzy Orbit jabłkowym, a gumą Turbo). W ustach babciny kompot z papierówek, lekko słodkawy z charakterystycznym dla tego rodzaju jabłek posmakiem. Pianka jest gęsta, ale nie utrzymuje się długo. Brakowało mi tu trochę charakterystycznego dla cydrów musowania. Bulmers wydawał się być czymś pomiędzy trunkiem spokojnym, a frizzante. Finiszu brak… W upalne dni może przyjemnie orzeźwić.




            Drugi w kolejności to Magners Original, czyli przedstawiciel irlandzki w zestawieniu. Kolor jasno-brązowy, co dało mi do myślenia, czy aby sok przed fermentacją się trochę nie utlenił. Piana cieńsza i rzadsza niż u poprzednika, znika za to równie szybko. Bąbelków na podniebieniu trochę więcej i bardziej agresywnych. W nosie wędzone i odymione jabłka. Smak cięższy od papierówkowego Bulmers, z pewnością nie zasmakuje wszystkim. Finisz działa na plus Magnersa, bo jest dosyć długi i smak na końcu rozwija się, czuć trochę dojrzałych jabłek. Suma sumarum słabiutko (ale trzeba przyznać producentowi – słowo „distinctive” odnoszące się do smaku jest tu na miejscu). Na szczęście od teraz nie powinno być jedynie lepiej.




            Rozczarowań być już nie powinno bo zabieramy się za wagę ciężką, a mianowicie za Strongbow Dark Fruit (z dodatkiem czarnej porzeczki i jagód). Muszę na wstępie zaznaczyć, że zakup tego typu cydru był dla mnie nie lada wyzwaniem. Jako tradycjonalista i purysta unikam tego typu trunków, a już na pewno walczę z nazywaniem ich „cydrami” (tak samo z resztą jak nazywanie perry’ego „cydrem gruszkowym”. Cydr to cydr, a perry to perry, koniec i kropka). Testowany Strongbow ma barwę rozcieńczanego czerwonego wina – coś między czerwienią, a purpurą z dużym dodatkiem wody (nie jest to jednak róż). W nosie bardzo landrynkowy, na początku kojarzyło mi się to z bezalkoholowym „szampanem” Piccolo. W tle przebijają się też gdzieś wspomniane ciemne owoce – jest z pewnością jagoda, porzeczki może mniej. Są one jednak przesłodzone, cukierkowe. W ustach nie ma mowy o jabłkach, za to nuty cukierkowych porzeczek i jagód dominują i królują. Czy to dobrze? Jak kto lubi. Ja wolę smak tych owoców, jaki odnajduję w nalewkach – żywy i świeży lub przygaszony i marmoladowy. Tutaj czuję się jakbym pił roztwór z cukierków (dobrych, ale jednak cukierków). Finisz króciutki, zostawiający posmak cukru pudru. Ogółem rzecz ujmując: można? Można, ale po co? Zostaję przy cydrach przez wielkie „Ce”, czyli oryginalnych, tradycyjnych, co w smaku ogryzki jabłkowe mają. Strongbow otrzymuje ode mnie:




            Na scenę wchodzi pierwszy z Westonsów – Henry Westons Vintage 2013. O wersji z 2011 roku pisała na łamach Winicjatywy Marta Wrześniewska. Ku mojemu zdziwieniu cydr ten można kupić również w Auchan w przystępnej cenie (około 11zł). W markecie tym znajdziemy też Westons Old Rosie w podobnej cenie, ale o nim za chwilkę. Wróćmy do naszego Henryczka. Klasa sama w sobie. Kolor złocisty, połyskliwy. Ponad 8% alkoholu zmyślnie ukryte za bogatym jabłkowym bukietem. W nosie oprócz kwiatów jabłoni i miodu nuty owocowe (brzoskwinie?). W ustach paleta smaków jabłkowych – są odmiany szlachetne i te nieco mniej, a nawet przydrożne psiary. Wszystko jednak na swoim miejscu i w odpowiedniej kolejności. Na finiszu odrobina goryczki zamykająca i wieńcząca całość (a finisz dłuuuuugi…). Piany mało, ale bąbelki są obecne i dobrze podkręcają smak. Jak dla mnie absolutny numer jeden jeśli chodzi o pite dotychczas przeze mnie cydry. Chętnie wypiję solo (bo cukru ma w sobie mało), ale do posiłku też będzie ok.




            Organiczny Wyld Wood trochę mniej mnie zauroczył, ale wciąż czuje się, że to cydr od tego samego producenta. „Dzikie drewno” ma ciemno-miodową barwę, piany jak na lekarstwo, bąbelków nieco więcej. W nosie zaraz po otwarciu i nalaniu do kieliszka unosiła się woń drewnianej beczki, która dominowała inne zapachy. Dopiero po chwili do głosu dochodzi kwiat jabłoni (od razu w głowie pojawia się obraz drzewka oblepionego białymi kwiatostanami, przy którym kręcą się roje pszczół). Na języku czuć orzeźwiające i soczyste  jabłka. Przy posmaku pojawiają się taniny, nie dużo ich, ale moim zdaniem wystarczająco jak na cydr.  Wyld Wood świetnie gasi pragnienie i dostaje ode mnie mocne:




            Ostatnia pozycja w zestawieniu i ostatnia ze stajni Westons zarazem. Old Rosie za sprawą etykiety i barwy samego jabłecznika skojarzył mi się trochę z Kubusiem Puchatkiem, a trochę z Tymbarkiem pomarańczowo-jabłkowym. Jest to „cloudy cider”, a więc mętny i niefiltrowany jabłecznik. Jestem wrogiem uogólnień i tez typu „mętne=naturalne”, ale taki tok myślenia narzucają nam spece od marketingu; nie będę więc wdawał się w szczegóły w tej kwestii... Po wlaniu do kieliszka, muszę to jednak przyznać, Staruszka Rosie wygląda jak domowy cydr mojej produkcji! Barwa mętnego soku pomarańczowego lub brzoskwiniowego. Bąbelków bardzo niewiele, pianki nie stwierdzono. Wystarczy chwilka w kieliszku i cydr staje się spokojny.  Po ogrzaniu w nosie dominuje mieszanka jabłka-pomarańcze-morele, a  gdzieś w tle majaczy mokre drewno i kwiat jabłoni. W ustach, można by rzec, powtórka z rozrywki. Są owoce, są kwiaty i drewno (a i jabłkowy ogonek się znajdzie), nieco cierpkości i odrobina kwasowości wieńcząca całość. Zdecydowanie najbardziej wytrawny przedstawiciel Westonsa. Z bólem stwierdzam: Old Rosie ma smak zbliżony do cydru robionego w domu, tak samo jeśli chodzi o barwę… nie mogę dać mniej niż 8/10! (Jeśli nie możecie/nie chcecie robić cydru w domu – lećcie do Auchan po Staruszę Różę!)




                Cóż… wyniki mówią same za siebie: Westons zdeklasował przeciwników. Vintage 2013 to perełka dostępna również w Polsce w bardzo niskiej cenie, Old Rosie to najlepszy mętny cydr jaki piłem i zarazem najbardziej „domowy-masowy” jabłecznik jaki spotkałem, super będzie się sprawdzał w zimowe dni w postaci grzańca! Wyld Wood to gratka dla miłośników biologicznych i organicznych produktów. A co o innych? Mogę polecić jeszcze Bulmersa bo jest ogółem ok., ale jak się okazało, nie miał on żadnych szans z tak mocną konkurencją, jeśli jednak go spotkacie – warto spróbować.


Reklama dźwignią handlu. Część 2.

wtorek, 18 listopada 2014

Winne Wtorki: Hermeneutyka wina z Martini Prosecco D. O. C.

„Ogór” z Turynu pod postacią bąbelków


            Otwierając butelkę wina mam zawsze dylemat. Nie da się podejść do tego zagadnienia bez emocji, uczuć i oczekiwań. Każdy wyciągnięty (lub odkręcony) korek to próba zmierzenia się z własnymi myślami, z tym, czego oczekujemy po zawartości butelki. Jeśli o jakimś winie słyszeliśmy wiele pochlebnych opinii – logicznie rzecz biorąc stawiamy przed nim wysokie wymagania. I na odwrót: jeśli ktoś powiedział, że to czy inne wino jest niepijane to podchodzimy doń z dużą rezerwą (lub w ogóle go nie kupujemy, bo po co marnować pieniądze). Jak więc być obiektywnym? Cóż, smakowanie wina i docenianie jego zalet to czynności zdecydowanie subiektywne i nie da ich się w żaden sposób „zobiektywizować”. Tak przynajmniej mi się wydaje. Każdy wszak ma inne kubki smakowe, inny nos i inne podejście to tematu pod tytułem „wino”. W moich przemyśleniach doszedłem do pewnego porównania: degustacja wina to nic innego, jak „przyswajanie” sztuki. Tak samo, jak każdy z nas inaczej interpretuje tekst literacki (i nie tylko), obraz, rzeźbę lub utwór muzyczny, tak też każdy z nas inaczej odbierze smak skrywany przez jedno i to samo wino. Sztuką interpretacji i dyskusjami na ten temat zajmowali się hermeneutycy, stąd też tytuł niniejszego wpisu. Czytając tu i ówdzie znalazłem fragment, który dotyczy hermeneutyki, ale idealnie oddający również mój sposób postrzegania wina: Hermeneutyka jako sztuka interpretacji ukazuje sposób własnego postępowania, ale nie może tego nauczyć. W tym sensie jest raczej zdolnością niż metodą, umiejętnością, a nie – teorią. Tuż przed tym cytatem powinienem był zamieścić pytanie czysto retoryczne: po co nam winni blogerzy, po co dziesiątki (a właściwie dziesiątki tysięcy) recenzji win, skoro każdy czuje co innego? Teraz ani pytanie, ani odpowiedź nie są już potrzebne. Przejdźmy do konkretów i praktyki, która z powyższym, nieco przydługawym wstępem ma wiele wspólnego.

Przenośny zestaw małego degustatora, mieści się w każdym bagażniku :)

            Ominęły mnie WW dwa tygodnie temu. Miałem zbyt dużo zajęć, zbyt mało czasu (zarówno na picie, jak i na znalezienie odpowiedniej butelki), a na dodatek samopoczucie nie sprzyjało spożywaniu wina. Tym razem musiałem się więc pojawić. Temat zaproponował Gabriel z DoTrzechDych: ogólnie dostępne, masowo produkowane wino do 30zł (a jak, nie mogło być inaczej!). Do powyższych wymogów dorzuciłem jeszcze jedno: wino musi być z Półwyspu Apenińskiego. No i pojawił się problem. Gdzie znaleźć coś masowego, taniego i na dodatek włoskiego? Raczej niemożliwe. Ostatecznie jednak wpadł mi do głowy pomysł: Martini Spumante Asti – okazało się, że ten lukrowany musiak kosztuje zbyt dużo (średnio około 40zł, szkoda, że po fakcie znalazłem butelkę za 29,90 w Lidlu). Zamiast słodyczy w kieliszku wylądowały wytrawności – Martini Prosecco D. O. C., czyli wino z pogranicza limitu cenowego wyznaczonego przez Gabriela.
            Zanim wino trafiło do oceny rozmawiałem na jego temat z koleżanką W. I tu do gry wchodzi hermeneutyka. Koleżanka W. opisała Prosecco od wielkiego producenta z Turynu jednym słowem: OGÓR. Ale jaki? Świeży, kiszony czy może konserwowy („po warszawsku” stosując wielkopolską nomenklaturę)? Jak ogór, to chyba bardziej kiszony niż świeży? Z takim bagażem emocjonalnym, mając gdzieś w kąciku głowy rzeczone warzywo wyniki degustacji były nie-do-przewidzenia. Butelka Martini wraz z zestawem małego degustatora (patrz foto) trafiła do bagażnika, gdzie też wino zostało schłodzone do idealnej temperatury, podczas gdy ja szlajałem się gdzieś po stolicy naszego pięknego kraju (to może jednak te ogórki to „po warszawsku”?).

Obraz "klucz" dzisiejszych rozmyślań.
źródło: http://agrafoods.pl/foto/ogorek.jpg

            Koniec gadaniny, czas na czyny! Prosecco w kieliszku prezentowało się bardzo ładnie: połyskliwa jasno-słomkowa barwa z refleksami wyblakłego siana (a może koloru ogórkowego?). Gęsta, niemalże kremowa piana złożona z drobnych bąbelków, która chwilę się utrzymywała na powierzchni, po czym w przeciągu ułamka sekundy znikała. Również nos był całkiem znośny, a nawet mogę stwierdzić, że przyjemny: kwiatowy z odrobiną wyschniętego siana. Wszystko bardzo przyjemne i nikt nie mógł spodziewać się tragedii, która miała nastąpić za chwilę. Smak Martini Prosecco D. O. C. pozostawia WIELE do życzenia. Koleżanka W. miała rację: ogór. Taki zwykły, zielony ogórek z ogrodu, ale zbyt mocno nawożony, gorzki i niesmaczny. Przy drugim kontakcie można wywąchać nieco zwiędnięte kwiaty, o których mowa była przy zapachu. Na finiszu goryczka, coś jak pyralgina lub inny lek na ból głowy – sztuczny i chemiczny posmak. Finisz krótki i bez emocji. Krótko mówiąc: dobre wino do popatrzenia na nie i do powąchania, z piciem już zdecydowanie gorzej. Gdy weźmiemy pod uwagę cenę – zdecydowanie odradzam.
            Nawet bez ogóra, którego przecież narzuciła mi pani W. swoją interpretacją, wino jest kiepskie. Można by zadać pytanie, czy to wciąż wino? Czy produkt masowy można nazywać winem, skoro sztuka jest czymś wyjątkowym (a więc wracamy do hermeneutyki i powiązań enologiczno-artystycznych)?


Nazwa: Prosecco D. O. C.
Producent: Martini
Miejsce zakupu: wino powszechnie dostępne
Cena: 29,90-38,00zł
Rodzaj wina: białe, wytrawne, musujące
Ocena:

Inni Wtorkowicze pili: