Lasciate ogni speranza voi ch’entrate.
Jestem osobą butną, dumną, pełną
ambicji. Nie przeczę. Czasami ciężko przychodzi mi przyznać komuś rację, ale
gdy dotrze do mnie, że jej nie mam – robię to. Staram się umieć przeprosić,
jeśli tego wymaga sytuacja i jestem czemuś winny. Wiem, że nie zawsze wszystko
wychodzi tak jakbym tego chciał, ale z drugiej strony – wiem, że w niektórych
tematach mam sporo wiedzy i racja leży po mojej stronie. Jako świeżo upieczony
absolwent studiów pierwszego stopnia na Wydziale Neofilologii Poznańskiego UAMu
poczułem się w obowiązku napisać kilka słów stanie szkolnictwa wyższego w
Polsce. Obserwując, ale przede wszystkim odczuwając na własnej skórze absurdy,
bezmyślne zachowania niektórych osób (mających z definicji „służyć ucząc”), czy
po prostu brak zwykłej ludzkiej empatii, zacząłem się zastanawiać nad stanem uczelni
publicznych w naszym pięknym kraju. Punktem wyjścia jest filologia włoska na
rzeczonym Uniwersytecie, jednakże ten artykuł może dotyczyć w równej mierze
każdej innej uczelni państwowej w Polsce.
Zanim zacznę, pragnę zauważyć, że
nie piszę tego artykułu by kogoś ośmieszyć, oczernić, zniesławić, zniszczyć… i
tak dalej. Wiem, że pisząc ogólnikami również wiele osób poczuje się dotknięte,
bo nigdy nie jest tak, że wszyscy są źli lub wszyscy dobrzy. Tak więc, dla
ścisłości: nie podaję nazwisk ani cech charakterystycznych zarówno bohaterów
pozytywnych, jak i tych negatywnych występujących w poniższej Commedia
dell’Arte. Nie mam też na celu mścić się na UAM za cokolwiek, bo (myślałem, że
takie czasy minęły, ale z poczynionych obserwacji wynika, że wciąż WSTYD SIĘ
PRZYZNAĆ) byłem studentem pilnym, obowiązkowym, chodzącym na wszystkie zajęcia
i regularnie uczącym się. Chciałbym tym artykułem coś zmienić, na lepsze
oczywiście. Być może dotrze on do osób mądrych, racjonalnie podchodzących do
życia. I nie mówię tu jedynie o kierunku, który niedawno ukończyłem. Chciałbym
zwrócić uwagę na całokształt edukacji w naszej ojczyźnie. Na to, jak
szkolnictwo wyższe ulega stopniowej degradacji – w dużej mierze dzięki
rządzącym - ale również z powodu systemu, który chcąc być doskonałym, w
rzeczywistości okazuje się być tragicznym w skutkach. Drodzy Państwo, zapraszam
do Świata-Szkół-Wyższych, gdzie cwaniaki i lenie są faworyzowani, a osoby pełne
zapału do nauki szybko dowiadują się, że na uniwersytecie może spotkać ich
wszystko, poza nauką i odpowiedzialnością.
Cóż, trudno jest mi skupić się na
jednej rzeczy, bo absurdów było wiele. Może zacznę od programu studiów, który jest przeładowany i
po prostu źle zaprojektowany. Oczywiście ryba psuje się od głowy, a więc nie są
tu winne osoby z wydziału czy instytutu. Podział studiów na te I i II stopnia
doprowadził do tego, że już w pierwszych trzech latach student musi poznać
wszystkie podstawy z wszystkich dziedzin dotyczących kierunku studiów. I tak program
studiów licencjackich jest PRZEŁADOWANY, a z drugiej strony (o ironio!) wydatki
na uczelnie, a w efekcie również wydatki samych jednostek państwowych, są
obcinane. Mniej pieniędzy na więcej zajęć, większą liczbę wykładowców, więcej
materiału? No oczywiście, że ma to sens. Tylko w Polsce.
Wiele mówi się o pozytywnych aspektach podziału studiów
na dwa stopnie: można zrobić sobie przerwę w studiowaniu, można zmienić
kierunek, wydział, uczelnię itp. itd. Nie ulega wątpliwości, że dla osób, które
niefortunnie wybrały złą drogę, jest to dużym plusem. Jeśli jednak spojrzymy na
to, jak odbywały się zajęcia przed reformą, a jak to się dzieje teraz, to
dochodzę do wniosku, że „reforma” ta przyniosła więcej złego niż dobrego.
Aktualnie na uniwersytetach nie kształci się porządnych obywateli, a jedynie
produkuje niezliczoną liczbę osób posiadających papierek (który nie ma większej
wartości w obliczu setek tysięcy posiadaczy podobnych „papierków”).
Inną sprawą są punkty ECTS, narzucane odgórnie, które
powinny odzwierciedlać wysiłek studenta włożony w naukę i przygotowywanie się
do danego kursu. Nie oszukujmy się, wszystko to jest czasami farsą... Są
przedmioty, wybaczcie, nic nie warte, za które przysługuje więcej ECTSów, niż
np. za zajęcia z przedmiotu kierunkowego (teoretycznie najważniejszego). Skoro
jesteśmy już przy punktach ECTS, odnoszących się do Europejskiego Systemu
Oceniania. Wydział Neofilologii ma nieporównywalnie więcej ofert wyjazdów na
projekty międzynarodowe niż każdy inny na UAM. To jest logiczne. Studiując
języki każdy powinien chcieć wyjechać na Erasmusa, czy inny program
umożliwiający kontakt z żywym językiem. I tu pojawia się pytanie: Dlaczego
jedynie garstka studentów filologii korzysta z Erasmusa (aktualnie Erasmus
plus), skoro mamy aż tyle możliwości? Odpowiadam: nawet najdrobniejsza różnica
w programie studiów może doprowadzić do tego, że dany student po powrocie
będzie zaliczał i tak większość egzaminów. I nie chodzi tu jedynie o wymogi UE
(chociaż te też czasami zasługują na obśmianie), a o zwykłe czepianie się na
uczelni o szczegóły. Inną sprawą jest papierkologia, która nie kończy się
nigdy. Załatwianie wszystkich dokumentów po powrocie z Erasmusa trwa niemalże
tyle, co sam pobyt za granicą. A zatem: ERASMUS DLA WYTRWAŁYCH, A CIERPLIWOŚĆ TO
NIEWĄTPLIWIE CECHA WYMAGANA U OSOBY WYJEŻDŻAJĄCEJ NA STYPENDIUM…
Zaraz ktoś mi powie, że i tak mamy lepiej niż
kilkanaście-kilkadziesiąt lat temu, bo wtedy można było jedynie pomarzyć o
wyjeździe na studia za granicę. To prawda, zgadzam się i nie przeczę. Jestem
wdzięczny UE, uczelni i wielu innym jednostkom/osobom, że mogłem spędzić pół
roku we Włoszech i żyć tym, o czym się wcześniej jedynie uczyłem. Była to
niewątpliwie wielka przygoda, która mam nadzieję móc powtórzyć. Jeśli jednak
chcielibyśmy porównywać wszystko, co miało miejsce „x” lat temu, z tym co jest
teraz, to powinniśmy się cieszyć, że mamy kolorowe telewizory, zupki z paczki i
City Center w centrum Poznania.
Idźmy dalej… uczelnia prowadząc
cięcia kosztów stosuje kryteria najmniej logiczne z możliwych. Przykład? Rozwiązywanie
umów z wykładowcami z pasją, kompetentnych, szanujących swoją pracę i studenta,
dbających o poziom nauczania, ale jednocześnie wykazujących się zrozumieniem
dla ludzkich problemów innych osób (czy to współpracowników, czy nauczanych
studentów). Dokąd to zmierza? Domyślam się, że jednostki państwowe rządzą się
„swoimi prawami” i często nie są idą one w zgodzie z prawami logiki, ale nie
dajmy się zwariować. W ten sposób wydział, instytut, kierunek, czy uczelnia jedynie
tracą.
„Jesteście dorośli i zachowujcie się
jak dorośli” – to słowa, które usłyszałem już niemalże od każdego wykładowcy,
woźnego, a nawet sprzątaczek. Nie będę tutaj bronił braci studenckiej, bo
jestem świadomy tego, jak niektóre osoby kombinują i próbują skończyć studia
najmniejszym kosztem. Oszukując próbują się prześlizgnąć. Nie mam co do tego
złudzeń. Mało ma to wspólnego z dorosłością i dojrzałymi decyzjami (jesteś tu
dla papierka, czy dla siebie samego?). Jednak patrząc na zachowania wykładowców
zaczynam się zastanawiać, czy to do nich nie powinny być kierowane powyższe
słowa. Mamy się zachowywać jak dorośli, a tymczasem pracownicy uniwersytetu
traktują nas jak dzieci. Trochę się w tym pogubiłem. Ponownie powtórzę: nie
chodzi tu jedynie o ukończoną przeze mnie jednostkę. Mam znajomych na innych
wydziałach i innych uczelniach – wszędzie się słyszy o podejściu do studenta
jak do osoby niższego stanu. Czy czasy feudalne minęły, czy może się mylę? Czy
student jest chłopem pańszczyźnianym na łasce i niełasce pracownika
pańs(kiej)twowej uczelni?
Mógłbym wymieniać w nieskończoność:
jak to student musi być idealny, przestrzegać regulaminów (miło by było, gdyby wszyscy
wykładowcy zaczęli ich przestrzegać), nie chorować (bo zwolnienia lekarskie
bardzo często nie są honorowane i sam poważnie półżywy chodziłem na zajęcia).
Nie wymagam pobłażliwości, obniżenia poziomu nauczania, czy czegoś w tym
rodzaju. Mam prawo jednak czuć się oszukany. Bo przychodząc na uczelnię
państwową myślałem, że będzie tu względny porządek, a student będzie traktowany
jak osoba dorosła i odpowiedzialna. Zamiast tego zastałem miejsce, które toczy choroba.
Układy i układziki, a student po prostu jest. Jest? No to dobrze, niech poczeka
i jak już długo poczeka, to może się nim zajmę... Do tego czeski film, nikt nic
nie wie i jest wesoło. Nie, nie jest wesoło. Przychodząc na uczelnię z pasją
wychodzę z niesmakiem.
Żal mi z powodów opisanych powyżej i
wielu innych (nie mam sił już dalej toczyć tego monologu…). Przykro mi, że
spotkałem tam wiele osób godnych zaufania, mądrych, znających się na wykładanym
przedmiocie i teraz opisuję to wszystko w takim świetle. Prawda jest taka, że
zawsze złe emocje przyćmią te dobre. Na filologii włoskiej miałem do czynienia
z wykładowcami wartościowymi, którzy stali się moimi przewodnikami w
makaroniarskim świecie, którzy tryskali pasją do języka i swojej pracy (i
myślę, że takie osoby mimo wszystko są w większości). Spotkałem też jednak
takich, którzy mnie dobijali, pozbawiali chęci do nauki i działania, a na
każdym kroku pokazywali, że nie warto być uczciwym. Zdaję sobie sprawę, że na
każdym wydziale, na każdej uczelni są takie jednostki, ale uważam, że wciąż
jest ich zbyt dużo.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że
będę kontynuował studia właśnie na UAM, mam przez to nadzieję, że powyższy
artykuł nie uniemożliwi mi tego, bądź nie ześle na mnie gromów, inwazji
barbarzyńców, Czerwonych Brygad (to te od Aldo Moro), Giulio Andreottiego,
sicari od Camorry, czy po prostu innych nieprzyjemności. Napisałem to wszystko
jedynie dla dobra jednostki, na której zdecydowałem się studiować przez 3 lata.
Kocham włoski, Włochów, Italię… i nie chciałbym przez kolejne 2 lata
przekonywać się, że może być inaczej. Pozdrawiam i dziękuję wykładowcom, którzy
byli dla mnie niczym Wergiliusz dla Dantego. Te osoby wiedzą, że o nich mowa.
Wszystko inne już przemilczę.
APPENDICE:
Powyższy tekst powstał pod wpływem emocji. Z tego też powodu uległ on
trzykrotnej poprawce. Ostateczna wersja powstała około tygodnia temu. Raz
jeszcze chciałbym podkreślić: nie mam zamiaru obrażać i wyżywać się. Chciałbym
po prostu, żeby student był traktowany należycie, a na uczelni mógł rozwijać
swoje pasje, zamiast być dołowanym na co-drugim-kroku. Wydaje mi się, że w
sytuacji niżu demograficznego i złej polityki prowadzonej przez „górę” gdzieś
zagubił się sens samego studiowania. W pogoni za studentem uczelnie nierzadko obniżają
poziom (zarówno nauczania, jak i zachowania). W efekcie osoby, które idą na
studia, by rozwijać swoje zainteresowania i uczyć się wychodzą z jakimś papierkiem w ręku po prostu
zniesmaczone. Powinno być inaczej.
Nie sposób się z tym wpisem nie zgodzić. Pozwolę sobie napisać kilka słów od siebie jako student znienawidzonej politologii, bo ilość absurdów jakie doświadczyłem można śmiało przedstawić w trylogii filmowej. Jestem w tym miejscu co Ty. Mam licencjat i zastanawiam się co dalej. Program studiów jest prawdziwym paradoksem, gdzie z jednej strony owszem miałem wartościowe przedmioty, ale z drugiej uczyłem się 4 razy myśli politycznej, bo tylko nazwa tego przedmiotu się zmieniała. Do tego dochodzą przedmioty bardzo piękne tylko tak skrajnie nieprzydatne, że ból 4 liter mam do teraz. Przez te 3 lata studiów zrozumiałem, że większość rankingów mówiących o predyspozycjach przyszłościowych nie mają sensu, a czemu? Studia po 1989 r. stały się tak umasowione (o zgrozo stają się bardziej), że każdy kierunek w naszym smutnym kraju zostaje niszczony czego symbolem stało się prawo (kryzys mają też przedmioty ścisłe i to tylko kwestia czasu, jak zacznie się dziać to samo). Nie umiesz, zdajesz, umiesz, zdajesz - istna głupota. Dodatkowo ciągłe obniżanie progu wymagań edukacyjnych... Fuszerka znana z niższych lat edukacji jest kontynuowana na uniwersytetach, które już dawno zatraciły swoją misję. Nie jestem, także za tym żeby studia były 2 stopniowe. Potem się tworzą mieszańce, którzy z 3 lat studiów humanistycznych przenoszą się na ścisły kierunek bądź kierunek tak skrajnie różny od pierwszych 3 lat. Przez 3 lata na palcach jednej ręki mogę policzyć sprawy, które załatwiłem natychmiast (a jestem osobą sumienną i nie zostawiam niczego na ostatnią chwilę). Chodzenie na dyżury, aby przenieść papier z punkt a do b, który jest budynek obok stało się rytuałem, ale jednocześnie misją niemożliwą. Poznałem wielu ludzi wartościowych, którzy tryskali pasją, ale skłamałbym, że była to większość. Obecnie rozpocznę od zera 2 kierunek (tym razem ścisły) i jestem przerażony co tam zastanę. Wkurza mnie bezsilność, bo nawet nie wiem jak ja miałbym wpłynąć na jakiekolwiek zmiany, a ilość podobnych wpisów/artykułów, która informuje o tym problemie jest olbrzymia. Będę kontynuował też drogę jaką wybrałem, ale naprawdę chciałbym przestać być ciągle wkurzonym na to co widzę czego i Tobie życzę.
OdpowiedzUsuńTwój komentarz tylko potwierdza to, że stan szkolnictwa wyższego jest opłakany. Trochę się przyzwyczaiłem, że żeby coś załatwić trzeba mieć nerwy ze stali i dużo cierpliwości (chociaż tak być nie powinno), ale mnie najbardziej w tym wszystkim boli fakt, że uczelnia nie spełnia już swojej roli. Kiedyś było tak, że kto był zdolny i widać było u niego pasję, to szedł na uni i tam się rozwijał. Teraz rząd spycha wszystkich na uczelnie - mniejsze bezrobocie, dodatkowo wytworzyła się prawidłowość, że bez papierka nawet sprzątaczem być nie mogę. Wszędzie angielski, a najlepiej jeszcze drugi język, wszędzie minimum wykształcenie wyższe itp. Przez to na uczelnie teraz idą wszyscy, co prowadzi do obniżania poziomu... Nie rozumiem tego, tym bardziej, że kraje zachodu (np. Włochy) już się przekonali, że papierkiem bardzo często to się można jedynie podetrzeć, bo liczą się umiejętności i wiedza - a papierek wcale tego nie gwarantuje, zważywszy, że dostają go setki tysięcy co roku.
UsuńInną sprawą jest to, że w Polsce mamy tendencje do wiecznego wspierania i "wyciągania" najsłabszych. Obojętne, czy są to lenie, czy po prostu komuś się noga raz czy dwa powinęła. Już od podstawówki nauczyciele pochylają się nad najgorszymi (ok, nie mówię, że powinno się ich zaniedbywać) i przy tym zapomina się o dobrych jednostkach. Po co rozwijać i inwestować w kogoś, kto ma jakieś zdolności i przede wszystkim CHĘCI, skoro można to robić względem obiboków i kombinatorów. Wszystko zaczyna się od najmłodszych lat (pranie mózgu, pozwolę sobie użyć takiego stwierdzenia) i ciągnie się aż po szkoły wyższe - potem mamy takich pracowników i obywateli, jakich "sobie wykształciliśmy".
Boli też to, co sami wykładowcy (oczywiście nie wszyscy) przyznają, że teraz to studenta ulać nie można (chociaż nie chodzi też o chamskie upieprzanie za bezużyteczną wiedzę) bo za studentem kasa idzie. Sorry, nie takiej uczelni chcę i myślę, że większość młodych ludzi po szkołach średnich też nie tego chce.