Raj
utracony, Filipiny
Ale Azja!
Lądujemy w Manili na chwilę przed północą. To, co uderza
nas najbardziej to wcale nie trzydziestostopniowy upał, a bardzo wysoka
wilgotność powietrza, która przenika nasze ubrania niemalże natychmiast. Czarne
długie spodnie stają się wyraźnie cięższe, nie wspominając już o
dziesięciokilowym plecaku, który teraz wydaje się ciążyć niemiłosiernie.
Kierujemy się w stronę imigracji, długa kolejna Europejczyków, Australijczyków,
Amerykanów i Azjatów przed nami. Tuż obok do okienek z napisem Philippine Passport oczekują lokalsi.
Ich kolejka jakby poruszała się szybciej. Wyciągamy nasze paszporty oraz
odnajdujemy karteczki dotyczące celu podróży, które rozdano nam jeszcze w
samolocie. Urzędnik, przed którym stoję wydaje się nie przywiązywać większej
wagi ani do mojego paszportu, ani do karteczki. Wbija pieczątkę, chwyta małą
kamerkę i celuje ją w moją twarz, bo jak na tutejsze standardy okazuję się być
zdecydowanie wysoki. Prosi żebym zdjął okulary, szybka fotka, oddaje mi
dokument podróżny i mogę iść.
Po drodze łapie mnie jeszcze niska, nieco przy kości,
filipinka i pyta o medical certificate.
Przypomina mi się, że wszyscy Filipińczycy dostali w samolocie żółte kartki,
których nam jednak nie rozdano. Otrzymuję ją od niej, muszę wpisać swoje dane
oraz czy w ostatnim czasie na coś chorowałem. Czy ktoś to kiedyś przeczyta? Nie
wiem, oddaję jej karteczkę i ruszamy z I. na podbój. Już po wyjściu za bramki
szukamy kantoru. Jest ich tu kilka, każdy ma podobny kurs filipińskiego peso do
dolara, około 50:1. Wymieniamy większą sumę i kierujemy się do informacji
turystycznej. Młoda kobieta, która tu siedzi wyraźnie się nudzi, ale na moje
pytania odpowiada zdawkowo. It’s
dangerous, you have to take a taxi – słyszę w odpowiedzi na pytanie czy
damy radę dojść do naszego hotelu na piechotę (na mapie Google pokazywało
jakieś 500-700m). Dalej dopytuję czy to daleko, ale ona ciągle mówi, że mamy
nie wychodzić sami poza obszar lotniska. Pytam więc o to ile powinien nas kosztować
kurs do hotelu, odpowiada, że około 150PHP.
Wychodzimy przed lotnisko, do żółtych taksówek ustawiła
się już pokaźna kolejka. Nasza pora, chudy Filipińczyk prosi nas o adres,
pokazuje mu nazwę hotelu, a ten na karteczce szybko go zapisuje, wpisuje też
numer taksówki, wciska mi karteczkę w dłoń i równie szybko wciska nasze plecaki
do bagażnika, a następnie nas do auta. Kierowca nie mówi prawie nic po
angielsku, wiezie nas jakieś 10 minut. Pomimo, że jest już północ, na ulicach
wciąż bardzo gęsto. Wysiadamy przed hotelem. Bierzemy plecaki, ale taksówkarz
czeka, aż dojdziemy do drzwi, a tam „przejmie” nas ochroniarz. Czy naprawdę
jest tu aż tak niebezpiecznie, że nawet hotele najniższej klasy muszą mieć
swoich odźwiernych, którzy pilnują bezpieczeństwa? Trochę nas to przeraża. W
recepcji siedzi kolejna znudzona Filipinka, szybko sprawdza naszą rezerwację i
woła młodego chłopaka, który prowadzi nas do pokoju. Wygląda jak cela. Łóżko z
niewygodnym materacem, proste drewniane krzesło i taki też stolik. Łazienka
kilka drzwi dalej, przy korytarzu. Najprostsza z możliwych, ale na ten moment
nie przeszkadza nam to ani trochę. Szybko się kąpiemy i idziemy spać, długa
podróż za nami.
Budzę się w nocy kilka razy z powodu odgłosów, które
wydawały dziesiątki klimatyzatorów oraz hałasu dobiegającego zza okna. Ranek
nie przynosi nowości. Ten sam malutki pokój, brudne ściany, niewygodny materac
i hałas. Szybko wstajemy i decydujemy się wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś
śniadania. Kupujemy po drodze w małym sklepie butelkę wody i trafiamy
ostatecznie do lokalnego fast fooda. Biorę na chybił trafił coś, co przypomina
okrągłego tosta z bekonem i jajkiem. Okazuje się, że jest to słodki naleśnik,
do którego wciśnięto słony chrupiący bekon i sadzone jajko. Okropność. Marzę już
o tym, aby znaleźć się na tych pięknych plażach, których zdjęć bez liku w
Internecie.
Wracamy do pokoju, pakujemy się, wymeldowujemy. Chłopak,
który wczoraj pokazywał nam pokój wychodzi z nami na ulicę i pomaga nam złapać
taksówkę. O dziwo tym razem jest ona biała. Kurs na terminal 4, oddalony o
wiele dalej od naszego hotelu od terminala 1, kosztuje nas połowę poprzedniej
kwoty. Już teraz wiemy, że należy łapać tylko meter taxi i tylko białe Toyoty. Na lotnisku oddajemy bagaż, już
wcześniej otrzymaliśmy maila, że nasz lot będzie opóźniony o 45 minut, więc
spokojnie czekamy przed bramkami. Darmowe, dość dobrze działające Wifi pomaga
zabić czas. Przechodzimy przez odprawę, nikt nie ma pretensji do tego, że
niesiemy ze sobą dużą butelkę wody. Kolejne dwie godziny oczekiwania. W końcu
ładujemy się do samolotu.
Po półtorej godziny lądujemy w Puerto Princesa,
największym mieście na wyspie Palawan. Terminal wygląda gorzej niż najbardziej
niskokosztowe lotnisko w Europie. Na szczęście bagaż bezpiecznie doleciał.
Zakładamy plecaki i ruszamy w stronę bramy lotniska. Na Palawanie nie ma taksówek,
są za to trycykle, a ich kierowcy tłoczą się przed bramą aeroportu. Jak tylko
wyszliśmy za nią słyszymy trycyklistów, który za 50PHP zawiozą nas
gdziekolwiek. Cena jest niezła, jakieś 4zł, ale udajemy, że chcemy iść pieszo.
Ceny zaczynają spadać, ktoś krzyczy ten
piso, sir. Wydaje nam się to trochę podejrzane. Bierzemy gościa, który
oferuje podwózkę za 40PHP. Jedziemy niedługo, kilkanaście minut. Z prawej i
lewej strony mijamy głównie szopki z blachy falistej lub bambusa, po jakimś
czasie pojawiają się zabudowania z krwi i kości, nieco wyższe, nawet dwu lub
trzypiętrowe z cegieł i zaprawy. Dojeżdżamy do naszego hotelu (choć i w tym
wypadku to dużo powiedziane). Trycyklista oddaje nasze plecaki bezpośrednio
ochroniarzowi, który zanosi je do windy. Płacimy ustaloną kwotę i kierujemy się
do recepcji. Pokój jest znacznie większy niż poprzednio. Chwilę odpoczywamy.
Decydujemy się w końcu ruszyć na miasto. Zanim jednak
idziemy odkrywać Puerto Princesa, w recepcji prosimy o zarezerwowanie stolika w
najlepszej lokalnej knajpie, Kaloui. Piszą o niej wszyscy, którzy tu byli,
wszyscy pochlebnie. Na dworze zaczyna się nagle ściemniać, leje rzęsisty
deszcz, ale jest bardzo ciepło. Odwiedzany tutejszy dyskont. Przed wyjściem
ochroniarze przeszukują nasze plecaki. Patrząc na bałagan panujący wewnątrz
sklepu stwierdzam, że już nigdy nie będę miał pretensji do obsługi dyskontów w Polsce.
Szybki rzut oka na ceny: woda nieco drożej niż u nas, prawie same produkty
filipińskie, Coca-Cola nieco droższa niż u nas, wszystko pakowane pojedynczo,
wszystko gotowe natychmiast do spożycia. Praktycznie brak produktów świeżych.
Ceny stosunkowo niskie, szokuje nas cena lokalnego rumu, litr za około 6zł.
Bierzemy małą butelkę na spróbowanie, płacimy za nią 2zł.
Wracamy do hotelu i wykupujemy wycieczkę do podziemnej
rzeki w Sabang na dzień następny. Ku naszemu zdziwieniu płacimy 2000PHP za
osobę, a nie około 1200PHP, jak przeczytaliśmy w Internecie. Recepcjonista
tłumaczy, że miesiąc temu ceny w Sabang zostały podniesione. No tak, zaczął się
sezon turystyczny. Trochę niepokoi nas dopisek na rachunku za wycieczkę, który
mówi o tym, że w przypadku anulacji to agencja turystyczna będzie decydowała
czy i ile pieniędzy nam oddać. Szybko jednak o tym zapominamy, bo bierzemy
trycykla i jedziemy do restauracji. W wejściu wita nas kelner, otwiera małą
szufladkę i każe nam włożyć do niej nasze obuwie. W Kaloui chodzi się na boso,
cała podłoga jest drewniana. Niesamowite uczucie. Siadamy przy stoliku.
Zamawiamy stek z tuńczyka i krewetki. Zanim otrzymujemy to, co zamówiliśmy,
obsługa przynosi nam zupę rybną z imbirem. I. nie smakuje, mi z kolei bardzo.
Po chwili lądują przed nami talerze wypełnione owocami morza, ryżem,
bakłażanami w tempurze i zielonymi wodorostami. Do tego lokalne piwko, San
Miguel. Wszystko jest przepyszne, nic dziwnego, że znika w mig. Po daniu
głównym obsługa przynosi deser na ich koszt, w połówce kokosa dostajemy
pokrojone owoce posypane cukrem trzcinowym. Proste, ale świeże i smaczne.
Rachunek? 700PHP za dwie osoby, czyli mniej niż 50zł. Warto dodać, że to
najdroższy posiłek jaki jemy na Filipinach.
Podziemna rzeka
Budzimy się około 5:30. Szybko się szykujemy, bierzemy
najpotrzebniejsze rzeczy i schodzimy do lobby. Recepcjonista po chwili mówi
nam, że nasza wycieczka do podziemnej rzeki rozpocznie się z godzinnym
opóźnieniem i możemy wrócić jeszcze do pokoju. Będziemy musieli się dostosować
do tutejszego postrzegania czasu, bo podobnie to wygląda na całych Filipinach.
O 7 wreszcie przychodzi przewodnik. Niziutki, z wyraźnym brzuszkiem, łysiejący,
ale z uśmiechem od ucha do ucha. Z trudem stara się przeczytać nasze imiona, po
czym gestem zaprasza nas do niewielkiego busa. Jest już tam kilkoro turystów.
Po drodze zabieramy jeszcze jedną osobę z innego hotelu. Droga do Sabang to
około dwóch godzin, z czego połowa po jedynej autostradzie na Palawanie. Może
słowo autostrada to jednak za dużo, u nas byłaby to co najwyżej droga gminna.
Kierowca jedzie dość szybko, ale pewnie. Po godzinie skręcamy w jeszcze węższą
drogę, góry i doliny, same zakręty. Robimy postój na toaletę i ewentualnie
szybkie jedzenie, znów pakujemy się ściśnięci do busika i w dalszą drogę.
Docieramy do Sabang przed dziewiątą.
Przewodnik każe nam czekać, on sam w tym czasie załatwia
wszystkie formalności i zamawia łódkę, którą dopłyniemy do podziemnej rzeki.
Zagaduje nas małżeństwo z San Francisco. Mówią, że byli w Polsce, w Krakowie.
Razem z nimi jest ich syn, na oko mający około 25 lat. Ma nogę w kołnierzu
usztywniającym i rękę na temblaku. Zastanawiam się, jak wejdzie na chybotliwą,
wyglądającą jak łupina łódkę. Z zamyślenia wyrywa mnie przewodnik, który rzuca
kilka dyspozycji i prowadzi nas do łodzi. Syn małżeństwa z San Francisco nie
daje rzeczywiście rady wejść do łodzi, będzie płynął na dziobie, usadowiony na
plastikowym krzesełku.
Pakujemy się z I. do naszej łódki. Jeden Filipińczyk
siedzi przy silniku, drugi (swoją drogą wyglądający jak hobbit ze swoimi
kędzierzawymi, czarnymi włosami i małymi, również ciemnymi oczyma) biega ciągle
wokół doglądając łodzi. Silnik zostaje odpalony, czujemy zapach spalin, do uszu
dobiega niesamowicie głośny warkot. Łódź nabiera rozpędu, płyniemy oddaleni od
brzegu o kilkadziesiąt, może kilkaset metrów. Po pół godziny docieramy na
przepiękną plażę. Wychodzimy, robimy kilka zdjęć, ale przewodnik szybko zbiera
nas w grupę i prowadzi w dżunglę. Długa ścieżka z desek prowadzi do kolejnej,
tym razem malutkiej plaży. Dostajemy kaski, kapoki mieliśmy już od czasu
płynięcia łodzią. Zostajemy załadowani na coś w rodzaju długiego kajaku. Na
tyle łódki siada szczupły mężczyzna, który długim wiosłem odpycha nas od brzegu
i kieruje w stronę wejścia do podziemnej rzeki. Dowiadujemy się, że wewnątrz
nie wolno wydawać żadnych dźwięków, dotykać niczego, a tym bardziej pić wody,
która jest skażona.
Sama podziemna rzeka ma ponad 46km długości, ale nasza
wycieczka obejmuje jedynie dwa kilometry. To i tak dużo, zważywszy, że
wycieczka trwa niespełna godzinę. Po raz kolejny przekonujemy się, jak
niesamowita jest natura. Formacje skalne wydrążone przez wodę w ciągu setek lat
robią ogromne wrażenie. Przed przyjazdem tutaj naczytaliśmy się różnych opinii
na temat Sabang, ale teraz już wiemy, że te 2000PHP to były dobrze wydane
pieniądze. Swój wkład w odkrywanie podziemnej rzeki mają również Włosi, którzy
to, o ile dobrze pamiętam, w XIX wieku prowadzili tu badania.
Po godzinie wypływamy z jaskini. Powietrze jest wyraźnie
mniej wilgotne niż wewnątrz, ale temperatura tak w środku, jak i na zewnątrz
wydaje się być identyczna. Wychodzimy z łodzi, oddajemy kaski, czekamy na
resztę grupy. W międzyczasie przewodnik pokazuje nam półtora metrowego warana,
który skrada się w zaroślach. Docierają do nas pozostali uczestnicy wycieczki.
Wracamy na naszą łódź. Na horyzoncie pojawiły się przeraźliwie ciemne chmury.
Nawet Filipińczycy z łódki wydają się nieco zaniepokojeni. Silnik pracuje na
pełnych obrotach, aby zdążyć dopłynąć do portu przed ulewą i wiatrem.
Zauważamy, że w stronę podziemnej rzeki płynie już tylko jedna łódź, wszystkie
inne zostały wstrzymane z powodu pogody.
Jemy w lokalnej restauracji (chociaż w tym wypadku to
chyba za dużo powiedziane). Ryż, sos z wieprzowiną, grillowane ryby, warzywa,
malutkie i słodkie banany. Wszystko całkiem smaczne, zwłaszcza, że jesteśmy
nieco wygłodniali bo nie zjedliśmy porządnego śniadania. Po posiłku przewodnika
znów zgarnia nas wszystkich i upycha w małym busie. Mamy jakieś dwie godziny
drogi do Puerto Princesa, gdzie docieramy około 15. Podczas drogi powrotnej
niemal wszyscy drzemią. Wysiadamy z busika przed naszym hotelem i idziemy do
pokoju na krótką drzemkę.
Puerto Princesa
Budzimy się dość późno, zmiana czasu wciąż daje o sobie znać.
Zgodnie stwierdzamy, że mogliśmy opuścić Puerto Princesa już dziś rano, ale
noclegi kupowaliśmy kilka miesięcy temu i teraz pozostawało nam albo
zrezygnować z jednej nocki tracąc pieniądze, albo zająć jakoś czas poznając
miasto. Decydujemy się na drugą opcję. Idziemy do centrum historycznego.
Potężna jak na tutejsze warunki katedra ma błękitny kolor. Wokół roznosi się
zapach farby olejnej, wydaje się jakby wszystko dookoła było właśnie
odmalowane. Sama budowla nie jest specjalnie piękna, ale na pewno wyróżnia się
schludnością na tle otaczających nas baraków z blachy falistej. Tuż obok
katedry jest szkoła, do I. podbiegają małe dziewczynki. Rzadko kiedy widzą
białych, więc ich ciekawość nie jest niczym niespodziewanym.
Chodzimy w sumie trochę bez celu szlajając się po ulicach
Puerto Princesa. Docieramy do największego centrum handlowego. Jest i
supermarket przypominający te w Europie. Dyskutujemy o tym co musimy kupić, gdy
nagle zauważamy, że wszyscy z obsługi sklepu oraz większość klientów stoi w
bezruchu. Dopiero po chwili orientujemy się, że z głośników dobiegają odgłosy
mszy świętej i akurat jest jej najważniejszy moment. Po chwili wszyscy
pracownicy wracają do swoich obowiązków, ale tylko po to, aby zacząć tańczyć
wyuczony układ do piosenki reklamującej sieć sklepów. Dla nas trochę szok, ale
pozostali klienci wydają się być oswojeni z tutejszą tradycją.
W mieście wymieniamy jeszcze trochę dolarów na peso w
obawie, że w kolejnym miejscu naszej podróży nie znajdziemy kantoru. Kierując
się w stronę naszego hotelu odkrywamy, że tuż pod nosem mamy lokalny targ.
Wszystko ściśnięte, stoiska niemal jedno na drugim. Mydło i powidło, owoce,
warzywa, suszone ryby, ogromna góra kokosów, T-shirty, wypożyczalnia DVD. Czego
dusza zapragnie. Raczej robimy zdjęcia niż szukamy czegoś do kupienia. Naszą
uwagę przyciąga stoisko, na którym znajdują się dry bagi. Przydałby się jeden na potem. Właściciel stoiska mówi nam
łamanym angielskim four hundred piso, but
for you i make discount, two hundred. Opowiadamy, że przejdziemy się
jeszcze i najwyżej wrócimy. Rzeczywiście 200PHP okazuje się być okazyjną ceną,
więc wracamy do tego samego stoiska. Niestety dowiadujemy się, że promocja się
skończyła i poniżej 400PHP nie ma szansy zejść. Odpuszczamy, słyszeliśmy, że w
El Nido spokojnie znajdziemy dry baga
taniej.
Odnosimy wszystkie zbędne rzeczy do pokoju i wieczorem
wychodzimy jeszcze na nadmorski bulwar. Woda jest brudna i wydaje niezbyt
przyjemny zapach, ale wiatr skutecznie orzeźwia i oczyszcza powietrze. Wzdłuż
bulwaru otwierają się niewielkie knajpki oferujące świeże owoce morza z grilla,
wszystko prawie za bezcen. Nie jesteśmy głodni, więc odpuszczamy sobie ten
punkt programu. Wracamy do pokoju i kładziemy się dość szybko spać, bo
następnego dnia o 5 rano wyjeżdżamy do El Nido.
Tak się podróżuje na Filipinach 1
Za podróż busikiem z Puerto Princesa do El Nido
zapłaciliśmy 600PHP, ale dowiadujemy się, że standardowa cena to 500PHP.
Kierowca tym razem zjawia się po nas punktualnie. Upychamy się w pojeździe, czeka
nas około sześć godzin w tym wnętrzu, więc z trudem próbujemy znaleźć miejsce
dla siebie. Po drodze zabieramy grupę Azjatek z innego hotelu i jedziemy na
dworzec. Pomimo wczesnej pory stoi tu bezlik busików, aut i autobusów. Mija
około pół godziny, zanim nasz pojazd wypełnia się po brzegi i możemy ruszyć w
podróż. Na dworze jest wciąż ciemno. Jak tylko opuszczamy miasto do moich
nozdrzy dociera charakterystyczny zapach marihuany. Rozglądam się dookoła i
widzę, że to kierowca trzyma żarzącego się skręta w dłoni. Już wcześniej byłem
nieco przerażony prędkością i jego stylem jazdy, ale teraz już wiem, że nie
zmrużę oka.
Jeszcze dwie godziny jedziemy w ciemności, kierowca
wydaje się pozostawać zupełnie świadomy, cały czas jednak pedał gazu trzyma
wciśnięty do oporu. Trąbi na kury przebiegające przez ulicę, na bezpańskie psy
również. Klakson idzie w ruch co kilka sekund. Trycykliska? Klakson! Wolne
auto? Klakson! Piesi na poboczu? Klakson! Prędkościomierz pokazuje przez
większość czasu od 100 do 120km/h. Na horyzoncie wstaje słońce. Dojeżdżamy do
Roxas, gdzie kierowca ogłasza 30 minutową przerwę. Jemy chleb bananowy kupiony
jeszcze w Puerto Princesa. Przed wejściem do samochodu podchodzi do nas
chłopiec proszący o pieniądze. Właściciel baru, w którym spędziliśmy przerwę, przegania
go bez skrupułów.
Szaleńcza podróż trwa dalej. Zatrzymujemy się jedynie na
jakimś dziwnym checkpoincie, gdzie przedstawiciel lokalnych służb informuje
nas, że do El Nido nie wolno wwozić owoców mango. Pyta nas czy mamy jakieś.
Wszyscy patrzą na niego jakby urwał się z choinki. Zamyka drzwi busa i ruszamy
dalej. Po drodze niektórzy pasażerowie (Filipińczycy) wysiadają, dosiadają się
za to inni. Na pół godziny przed miejscem docelowym wsiada młody ojciec z synem
ubranym w grubą bluzę, długie dresowe spodnie i zimową czapkę. Coś jest nie
tak, myślę sobie. Po kilkunastu minutach ojciec mówi coś do kierowcy. Ten
zatrzymuje się natychmiast, pomimo że stoimy na środku stromego podjazdu. Nagle
chłopiec wymiotuje. Cieszymy się, że za chwilę dojedziemy do El Nido. Kierowca
jest na tyle uprzejmy, że podwozi nas pod same drzwi hotelu, który
zarezerwowaliśmy już wcześniej.
Plaże, woda, słońce
Wycieczkę typu island hopping kupiliśmy dzień wcześniej. Właściwie dwie wycieczki.
Tour A na dziś oraz tour C na jutro. Dostaliśmy 200PHP
zniżki na każdą wycieczkę, więc w sumie zapłaciliśmy za nie 4800PHP. Rankiem
przyjeżdża po nas trycykl przysłany z centrum El Nido. Po 10 minutach jesteśmy
stłoczeni z innymi uczestnikami wycieczki w małym budyneczku na plaży oczekując
na naszą łódź. Z niemałym rozbawieniem patrzymy na kolejne grupy brodzące w
wodzie, aby dostać się do łodzi zacumowanych w znacznej odległości od plaży.
I. zorganizowała czarny worek na
śmieci, w którym umieszczamy wszystkie nasze rzeczy. Co wrażliwszy sprzęt oraz
banknoty lądują w dry bagu, który
kupiliśmy za jakieś 25zł dzień wcześniej. Przychodzi kobieta pracująca w biurze
podróży i zaprasza nas na łódź. Jest ona jedną z większych, zabiera w sumie
dwudziestu pasażerów. Dlatego też oddalona jest bardziej od plaży niż inne,
musimy się tam dostać. W najgłębszym miejscu woda sięga mi brody. Niższe osoby
miotane przez fale próbują dopłynąć do metalowej drabinki. Gdy wszyscy
znajdujemy się na pokładzie, otrzymujemy nieźle już zużyte (ale suche!)
ręczniki, aby się z większego wytrzeć. Między nas wchodzi niski Filipińczyk,
który przedstawia się jako szef tej imprezy. Przedstawia nam członków załogi, w
kilku prostych słowach prezentuje zarys wycieczki i ruszamy. Znów czujemy
zapach spalin, łódź przyśpiesza. Niektórzy siadają na dziobie, aby zrobić sobie
pamiątkowe zdjęcia. Po niespełna pół godziny dopływamy do pierwszego punktu
wycieczki.
Seven
Commando Beach to jeden z obowiązkowych punktów programu, kiedy jest się w
tej części Filipin. Biały piasek i rząd wysokich palm widoczne są już z daleka.
Dowiadujemy się, że plaża swoją nazwę zawdzięcza amerykańskim wojskom, które
tutaj niegdyś stacjonowały. Rój łódek przed nami. Okazuje się, że nie możemy
podpłynąć zbyt blisko. Obsługa naszej łodzi każe nam skakać do wody i dopływać.
Zadanie dość karkołomne dla kogoś, kto nie umie pływać. Kapok i słona woda
robią jednak swoje i dopływam do plaży. Chwila na słońcu, żeby wyschnąć. I.
robi w międzyczasie zdjęcia. Wiatr wieje na tyle mocno, że podnosi w górę masy
piasku, który boleśnie wbija się w nogi. Nic nie szkodzi. Jest pięknie.
Błękitna, czyściutka woda. Biały piasek. Bujna zieleń. Gdzieś z tyłu dochodzi
krzyk sprzedawców kokosów. Mija jeszcze kilkanaście minut i widzimy, że załoga
woła nas na powrót do łodzi, która teraz znajdowała się już blisko plaży i
można było do niej spokojnie dojść.
Ruszamy ponownie. Przed nami jakieś
45 minut drogi zanim dotrzemy do kolejnego punktu wyprawy. Tym razem płyniemy
zdecydowanie dalej od jakiegokolwiek lądu. Fale są wysokie, ciągle wdzierają
się na pokład mocząc nas i nasz dobytek bez ustanku. Na szczęście słońce mocno
grzeje, a woda jest bardzo ciepła. Łódź nagle zwalnia. Zatrzymujemy się tuż
obok skalistego brzegu jednej z wysepek. Do drabinki podpływa Filipińczyk z
kilkoma kajakami. Płacimy z I. za wynajem jednego z nich i prosto z łodzi
przesiadamy się do niego. Na początku fale są dość mocne, przez co wiosłowanie
idzie ciężko, ale po kilku chwilach dopływamy do płycizny. Przez otwór w
skałach niewiele szerszy od naszego kajaku wpływamy do Small Lagoon. Zupełnie
inny świat. Woda cieplejsza i jaśniejsza, zero fal. Kolejne niesamowite
miejsce. Jesteśmy otoczeni skałami i tropikalną fauną. Jedyną rzeczą, która
psuje nam idealny nastrój są inni turyści. Sporo kajaków i dziesiątki osób nurkujących
z rurką uniemożliwiają kontemplację w spokoju. Spędzamy tu jeszcze kilkanaście
minut. Kątem oka dostrzegamy jednego z naszych opiekunów, który zaprasza nas na
łódź.
Już na pokładzie wycieramy się w i
tak mocno przemoczony ręcznik. Teraz stoi przed nami długi stół, na którym po
chwili pojawiają się najróżniejsze talerze i półmiski. Spora górka ryżu,
grillowany kurczak i ryby, ogromne małże, sałatki ze świeżych warzyw, a na
deser świeżutkie banany, ananas i arbuz. Wszyscy jedzą w ciszy, każdy wydaje
się być wygłodniały. Gdy talerze są już puste załoga zbiera wszystkie naczynia
i szef wydaje dyspozycje. Płyniemy dalej. Znów wysokie fale, które zalewają co
po chwilę pokład. Po poł godziny jesteśmy zupełnie przemoczeni. Do drabinki
ponownie podpływa mężczyzna z kajakami. Razem z I. wynajmujemy jeden i mając
już nieco wprawy dość szybko się w nim lokujemy. Tym razem fale są jeszcze
większe, przez co musimy bardzo uważać, aby kajak się nie przewrócił. Wpływamy
do Big Lagoon przez sporą płyciznę. Niektóre łodzie mają na tyle niskie
zanurzenie, że mogą bez problemu przez nią przepłynąć. Nasza jednak nie i
właśnie dlatego musieliśmy wziąć kajak. Udaje nam się dotrzeć do miejsca, gdzie
nie ma nikogo. Wokół nas znów jedynie skaliste wybrzeża, szum wody i wiatru,
który porusza liście gęstych zarośli. Jest pięknie. Niestety po chwili
docierają do nas inni turyści i mącą nasz spokój. Zaczynamy kierować się do
wyjścia, po drodze zatrzymując się na chwilę na mieliźnie. Fale na zewnątrz
jakby były jeszcze wyższe. Z trudem dopływamy do naszej łodzi. Grupa przemiłych
Filipińczyków, która dopływa tuż po nas nie dała rady oprzeć się większej fali
i wszyscy kończą w wodzie. Obsługa naszej wycieczki szybko wskakuje do nich i
pomaga im wejść na pokład.
Do następnego punktu wycieczki dopływamy
szybko. Jest to niewielka płycizna ze skalnym dnem i koralowcami, gdzie chętni
mogą ponurkować z rurką. I. wskakuje do wody i znika mi z pola widzenia na
dłuższą chwilę. Wraca po dwudziestu minutach i krzyczy, że widziała ogromną
rybę. Ja w międzyczasie nawiązuję rozmowę z Amerykaninem, który towarzyszył nam
podczas tej wycieczki. Wymieniamy poglądy na różne tematy. Szef wycieczki
przerywa naszą dyskusję i ogłasza, że zmierzamy do ostatniego punktu wycieczki,
Secret Lagoon. Cumujemy znów dość daleko od plaży. Dno jest pełne kamieni i
ostrych skał. Marynarze nakazują nam wziąć nasze klapki lub jakiekolwiek inne
obuwie, aby nie poranić nóg. Z trudem docieramy do niewielkiego otworu w
skałach, przez który wchodzimy do Secret Lagoon. Niewielkie bajorko z mętną i
stosunkowo chłodną wodą. Po tym co dziś widzieliśmy, nie robi to na nas
większego wrażenia. Szybko robimy kilka zdjęć i wracamy na łódź. Po drodze
jedna z większych fal rzuca mnie na skałę, na pokładzie zauważam, że mam
rozbite kolano. Skóra jest jednak na tyle rozmoczona przez słoną wodę, że nic
nie czuję, więc nawet nie zwracam na to większej uwagi.
Do El Nido mamy około godziny drogi
przez wzburzone morze. Dopływamy na miejsce cali przemoczeni i mocno zmęczeni,
ale zadowoleni. To był piękny dzień. Szkoda, że już się kończy.
Medical Center czyli co?
Budzimy się wcześnie rano. I. idzie do recepcji
dowiedzieć się co z naszą dzisiejszą wycieczką. Okazuje się, że z powodu
silnego wiatru została ona odwołana. Otrzymujemy bez większego problemu nasze
pieniądze i zaczynamy myśleć, jak zająć czas. Ruszamy na plażę w stronę Corong
Corong. Po kilkuset metrach przez miasto schodzimy do morza. Wiatr przyjemnie
zawiewa od strony wody, piasek jest mokry i ubity. Odpływ odsłonił szeroką
połać mielizny. Spacerujemy przez prawie godzinę, po czym decydujemy się
rozłożyć ręczniki i odpocząć. Kilkanaście metrów dalej leżą inni turyści. Jest
spokojnie i cicho. Otwieram nieco już ugrzanego San Miguela i zasypiam na
chwilę. Relaks zupełny. Chyba pierwszy raz podczas wyjazdu. Zostajemy na plaży
do wczesnych godzin popołudniowych, decydujemy się wrócić do El Nido, aby coś
zjeść.
Świeża ryba i ogromne krewetki z grilla podane z ryżem są
pyszne. Lokal umiejscowiony na samej plaży pozwala nam oglądać osoby wracające
z wycieczki, którą my odbyliśmy wczoraj. Po jedzeniu wracamy na chwilę do
pokoju. I. mówi, że się źle czuje. Nie jest dobrze, wygląda blado i ma ostrą
biegunkę, a leki zabrane z Polski nawet w podwójnej dawce nic nie dają. Zaczyna
wymiotować i mdleje. Ja w międzyczasie staram się dodzwonić do naszego
ubezpieczyciela. Po kilku nerwowych próbach konsultant mówi mi, że są w stanie
zorganizować pomoc jedynie w przeciągu pięciu godzin, bo w rejonie, gdzie
aktualnie się znajdujemy nie mają żadnych zakontraktowanych placówek.
Postanawiam szukać lekarza na własną rękę. W recepcji dowiaduje się, że w El
Nido jest tylko jedna prywatna klinika, a sam personel medyczny nie przyjedzie
do hotelu. Próbuję przekonać recepcjonistkę, aby zadzwoniła do kliniki i
zawołała lekarza, ale nie ma rady. Tutaj lekarz nie odwiedza chorych, to chory
musi udać się do niego.
I. zwleka się z łóżka, schodzi na dół i łapiemy trycykla.
Kierowca wykorzystuje okazję i widząc, że nie mamy wyboru kasuje od nas
dwukrotność. Nie zwracam na to uwagi. Klinika okazuje się być małym, brudnym
budynkiem wciśniętym w inne jemu podobne. W środku siedzi na skromnej ławeczce
kilkoro chorych. Nie wiadomo kto jest lekarzem, kto pacjentem, a kto
pielęgniarką. Podchodzi do nas drobna Filipinka, na oko mająca z osiemnaście
lat. What happend again?, pyta.
Patrzę na nią ogłupiały. Widząc mój wzrok mówi you look all the same i zaczyna się śmiać. Przyjmuje nas
niezwłocznie widząc stan I. Poważne odwodnienie i zatrucie. Okazuje się, że to
wina tutejszej wody, której przecież i tak nie piliśmy. Zęby również myliśmy
wodą butelkowaną, ale lekarka precyzuje, że the
water here is really infected. I. dostaje kroplówkę i mam wrócić po nią o 2
w nocy. Dziwię się w czasie rozmowy z lekarką, że przecież jedliśmy to samo i
bardzo uważaliśmy, a teraz tylko I. zachorowała. Otrzymuję zdawkową odpowiedź you will be sick tomorrow. Znów wybucha
śmiechem.
Wracam do pokoju i zabieram się za sprzątanie po
nieszczęśliwych wypadkach z przed kilku godzin. Przepakowuje nasze plecaki,
ustawiam budzik na pierwszą trzydzieści w nocy, chociaż wiem, że i tak
prawdopodobnie nie zmrużę oka. Budzik dzwoni o ustalonej godzinie. Leżę jeszcze
chwilę, po czym ubieram się i na piechotę idę do kliniki. Po drodze nie
spotykam nikogo. Słyszę jedynie odgłosy dobiegające z zarośli. Na miejscu
okazuje się, że I. jest osłabiona, ale już czuje się lepiej. Lekarki nie ma,
pielęgniarka wyjmuje igłę i mówi, że możemy iść po opłaceniu należności.
5000PHP za jedynie kroplówkę i trzy rodzaje leków. Masakra, myślę sobie, ale płacę
bez mrugnięcia okiem. Kierujemy się w stronę naszego pokoju, ale I. jest na
tyle słaba, że łapiemy trycykla, który już za rozsądną cenę podwozi nas do
hotelu. Idziemy spać.
Kolejny dzień przynosi poprawę stanu I. Przez kilka dni
będzie musiała jeść ryż, ale jest już zdecydowanie lepiej. Popołudniu idziemy
nawet na plażę i jemy w tej samej knajpie, gdzie poprzedniego dnia. Wracamy do
pokoju dość wcześnie, aby I. mogła nabrać sił. Mieliśmy jechać tego dnia na
Nacpan Beach, gdzie mieliśmy zarezerwowany domek na plaży. Z tego jednak nici.
Myślimy, że może uda nam się zrobić jednodniową wycieczkę do tego miejsca
nazajutrz. W nocy budzi mnie jednak potworny ból brzucha. Nie chcąc się męczyć
wymuszam wymioty. Pół godziny potem przychodzi jednak biegunka. Nauczeni już
dniem poprzednim idziemy do kliniki. Jest głęboka noc. Ochroniarz przed
drzwiami kliniki informuje nas, że jest ona zamknięta i mamy przyjść jutro
rano. Zrezygnowani odpuszczamy i tak też robimy. Rano przyjmuje mnie ta sama
lekarka, która przyjęła I. Otrzymuję kroplówkę i ten sam zestaw leków. Z
niepokojem patrzę, jak pielęgniarka bez rękawiczek wbija mi igłę (ta na
szczęście jest sterylna). Po kilku godzinach czuję się jak nowo narodzony.
Rachunek tym razem, nie wiedzieć czemu, jest o 500PHP niższy. Ki diabeł?
Tak się podróżuje na Filipinach 2
Niemal cały dzień spędzamy w
największym centrum handlowym w Manili. Z Palawanu przylecieliśmy niedługo po
południu, a autobus do Banaue mamy dopiero o 22. Na dwie godziny przed
planowanym odjazdem łapiemy taksówkę i przez ponad godzinę przemierzamy całe
miasto. Docieramy do terminala autobusowego z dużym zapasem. O dziwo za kurs
płacimy śmieszne pieniądze, jakieś 15zł za ponad 10km. Autobus już stoi, ale
jeszcze nie pozwalają nam wejść. Terminal to barak z blachy falistej. Idę do
okienka z moim biletem w wersji elektronicznej. Dostaję papierowy świstek, z
którym możemy już wejść do autobusu. Jego wnętrze wygląda gorzej niż się
spodziewałem. Obskurne fotele, mało miejsca, nieprzyjemny zapach. Jest jednak
Wifi i klimatyzacja, która da nam nieźle w kość w nocy. O dziwo połączenie jest
dosyć szybkie, co skutecznie pomaga nam zabić czas do planowanej godziny
odjazdu.
Autobus nie odjeżdża o czasie.
Kwadrans po dziesiątej wchodzi grupa młodych Izraelitów, którym kierowca każe
usiąść na środku, w przejściu między siedzeniami. Patrzą na niego ze
zdziwieniem. Pomagam jednemu z nich otworzyć taborecik schowany dotychczas w
podłokietniku fotela. Wybuchają śmiechem i składają krzesełko, po czym decydują
się położyć w przejściu. Mijają kolejne minuty, powinniśmy byli wyruszyć ponad
pół godziny temu. Znów wchodzi kierowca i mówi leżącym w przejściu chłopakom,
że muszą usiąść na taboretach, bo leżąc zajmują dwa miejsca, a każdy z nich
wykupił tylko jedno. Znów wybuchają śmiechem, ale robią co im kazano. W
międzyczasie kierowca dopycha kolejnych pasażerów w przejściu i teraz naprawdę
wydaje mi się, że już nikt więcej się nie zmieści. Mamy godzinne opóźnienie,
kierowca przeciska się przez cały autobus, aby od każdego odebrać bilet.
Wyjeżdżamy.
Klimatyzacja szybko daje o sobie
znać. Mam na sobie grubą bluzę i kurtkę puchową, a mimo to nie jest mi zbyt
ciepło. Próbuję zasnąć, ale marznie mi nos i dłonie. Przystanek! Ratunek!
Wychodzimy na zewnątrz, pomimo tego, że jest późno w nocy, powietrze wciąż jest
bardzo ciepłe. Wykorzystujemy kwadrans postoju na ogrzanie się i toaletę, po
czym niczym akrobaci znów musimy dostać się do naszych siedzeń. Kolejne trzy
godziny w mrozie, kolejny postój. Udaje mi się zasnąć na chwilę, po czym się
budzę. Znów zasypiam. Jest siódma rano, autobus skręca ciągle to w lewo, to w
prawo. Za oknem gęsta mgła i deszcz. Z jednej strony urwisko, z drugiej góra.
Droga jest bardzo wąska. O ósmej rano dojeżdżamy do Banaue. Ścierpnięci i
zmarznięci. Na dworze pada, jest wyraźnie chłodniej niż w Manili. Puchowa
kurtka może okazać się niewystarczająca.
Ryż, wszędzie ryż
Wynajmujemy pokój za 500PHP w tutejszym schronisku. Jeden
z przewodników prowadzi mnie do dużej mapy i pokazuje najciekawsze punkty w
okolicy. Proponuje dwie wycieczki, na dziś i na jutro, za 6000PHP w sumie.
Trochę dużo, tym bardziej, że w Internecie znaleźliśmy mnóstwo tańszych, a
równie ciekawych opcji. Dziękuję mu i decydujemy z I., że musimy chwilę się
przespać. Budzimy się około południa. Za oknem wciąż pada, ale nie jest to
deszcz, który zniechęciłby nas do wyruszenia w teren.
Ten sam przewodnik zagaduje nas w jadalni. Podczas gdy
jemy owsiankę, aby chociaż trochę się rozgrzać, on opowiada o okolicznych
atrakcjach i oferuje znów swoje usługi. Tym razem ceny są jednak znacznie
niższe. Za 1200PHP oferuje trycykl, który zawiezie nas do Hapao oraz na
najbardziej popularne punkty widokowe w Banaue. Pytam go czy to ostateczna
cena, on oferuje nam specjalną zniżkę 200PHP. Decydujemy się jednak iść do centrum
miasta, aby poszukać trycykla tam. Kierowca z punktu turystycznego wsiada na
swój motocykl i dogania nas, oferuje nam podróż za 800PHP. Wiemy, że spokojnie
znaleźlibyśmy kogoś, kto zawiózł by nas za połowę tej ceny, ale zaczyna padać,
a tak naprawdę wcale nie chciało nam się iść do centrum. Akceptujemy ofertę i
wsiadamy do trycykla.
Kilkanaście minut wyboistej krętej drogi i zatrzymujemy
się na pierwszym punkcie widokowym. Widać już tarasy ryżowe, ale krajobraz
wciąż nie jest zachwycający. Przynajmniej nie są to obrazki, których się
spodziewaliśmy. Kilka zdjęć i jedziemy dalej. Kolejny punkt widokowy jest już o
niebo lepszy, a widoki rzeczywiście zapierają dech w piersiach. Gęsta mgła
unosi się teraz jedynie w najwyższych partiach tarasów, w dole widać ciemno
zielone pola zalane wodą. Znów kilka zdjęć i jedziemy dalej. Po drodze musimy
zatrzymać się w punkcie turystycznym, gdzie należy uiścić jakiś podatek. 30PHP
za osobę. Podajemy swoje dane i możemy ruszać do Hapao. Deszcz zaczyna padać coraz
mocniej. Spodnie mam już całkowicie przemoczone. Po pół godziny mam dosyć tej
podróży, ale na szczęście docieramy do celu. Taras widokowy jest niczym innym,
jak kawałkiem betonu przykrytym blachą falistą. Chociaż nie pada na głowę.
Trycyklista rzuca do nas take your time
i siada obok jakiegoś lokalsa.
Powroty bywają bolesne
Wróciliśmy do Manili wcześniej niż
planowaliśmy. Wszyscy nas przestrzegali przed tym miastem. Że nas okradną, że
zgwałcą, wywiozą i porwą, że zabiją. Po taki preludium podchodzimy do stolicy
Filipin z dużą dozą nieufności. Jak się okazuje, niepotrzebnie. Nocujemy na
obrzeżach najbogatszej dzielnicy miasta, Makati. Hotele są czyste, zadbane,
obsługa uprzejma i pomocna. Pierwszego dnia jesteśmy wycieńczeni po ostatnich
dwóch nockach w autobusie. Śpimy do późnego popołudnia, wstajemy i decydujemy
się znaleźć coś do jedzenia. Makati to głównie potężne wieżowce. Na ulicy jest
dość mało aut, może dlatego, że to niedziela. Mijają nas głównie Toyoty i
jeepneye (narodowy środek Filipin, długie jeepy wojskowe przerobione na użytek
cywilny, jest ich tu wszędzie pełno, a słychać je z daleka, bo stare silniki
diesla hałasują niemiłosierne i strasznie kopcą).
Docieramy do centrum handlowego.
Okazuje się, że najbardziej ekonomicznym i najbardziej lekkostrawnym posiłkiem
na nasze osłabione po chorobie żołądki są wołowe burgery. Jeszcze przed
jedzeniem szpikujemy się solidną dawką leków przeciwwymiotnych,
przeciwbiegunkowych i antybiotykiem, który ma pomóc zwalczyć pasożyty. Burgery
okazują się przepyszne, mięso jest świeże, idealnie doprawione i soczyste. W
duchu modlę się jedynie, aby nam nie zaszkodziły. Niepotrzebnie, choroba wydaje
się być tylko złym wspomnieniem. Nazajutrz mamy wracać do domu, warto zrobić
jakieś zakupy, może nie pamiątki, ale cokolwiek chcielibyśmy przywieźć do
Polski.
Spośród produktów, z których słyną Filipiny od razu odrzuciliśmy suszone ryby. Nie pogardziliśmy za to suszonymi owocami mango, które co ciekawe swoje kosztują. Do koszyka trafia również kilka paczek cukru kokosowego (dla nas zupełna nowość, nigdy o nim nie słyszeliśmy) i olej kokosowy. Rachunek jest zaskakująco niski. Na wyjazd zabraliśmy w sumie 400 dolarów, z czego prawie sto wydaliśmy na lekarzy, a wciąż zostawało nam sporo pieniędzy. Nie szczypiemy się więc i kupujemy kilka innych mniejszych lub większych, raczej nie niezbędnych, produktów. Brakuje nam europejskiego jedzenia, na ryż, którym żywiliśmy się od czasu choroby, nie możemy już patrzeć. Po drugiej stronie ulicy widzimy lokal popularnej sieci sprzedającej wypasione kanapki. Smakuje nam jakbyśmy jedli je po raz pierwszy w życiu. Czas wracać. Taksówka na lotnisko i 35 godzinna podróż przed nami. Pomimo wzlotów i upadków, lepszych i gorszych momentów, żal nam opuszczać Filipiny. Trudno opisać ten kraj w kilku prostych słowach, ale największe wrażenie (poza atrakcjami turystycznymi i nieskalaną ludzką stopą przyrodą) wywierają na nas mieszkający tu ludzie. Wbrew pozorom, wszechobecna bieda uszlachetnia. Europejczycy mogą uczyć się do Filipińczyków pogody ducha, uczciwości i nastawienia do życia. Paalam Pilipinas!
Spośród produktów, z których słyną Filipiny od razu odrzuciliśmy suszone ryby. Nie pogardziliśmy za to suszonymi owocami mango, które co ciekawe swoje kosztują. Do koszyka trafia również kilka paczek cukru kokosowego (dla nas zupełna nowość, nigdy o nim nie słyszeliśmy) i olej kokosowy. Rachunek jest zaskakująco niski. Na wyjazd zabraliśmy w sumie 400 dolarów, z czego prawie sto wydaliśmy na lekarzy, a wciąż zostawało nam sporo pieniędzy. Nie szczypiemy się więc i kupujemy kilka innych mniejszych lub większych, raczej nie niezbędnych, produktów. Brakuje nam europejskiego jedzenia, na ryż, którym żywiliśmy się od czasu choroby, nie możemy już patrzeć. Po drugiej stronie ulicy widzimy lokal popularnej sieci sprzedającej wypasione kanapki. Smakuje nam jakbyśmy jedli je po raz pierwszy w życiu. Czas wracać. Taksówka na lotnisko i 35 godzinna podróż przed nami. Pomimo wzlotów i upadków, lepszych i gorszych momentów, żal nam opuszczać Filipiny. Trudno opisać ten kraj w kilku prostych słowach, ale największe wrażenie (poza atrakcjami turystycznymi i nieskalaną ludzką stopą przyrodą) wywierają na nas mieszkający tu ludzie. Wbrew pozorom, wszechobecna bieda uszlachetnia. Europejczycy mogą uczyć się do Filipińczyków pogody ducha, uczciwości i nastawienia do życia. Paalam Pilipinas!
Wycieczki z tzw. przygodami bardziej się pamięta. Już na pierwszym wspólnym wyjeździe małżeńskim żona dostała zapalenia pęcherza. Przez klimę między innymi. Co do klimatyzacji właśnie, w warszawskim transporcie miejskim upalnym latem bywa niesamowicie zimno, nawet jak ulewny deszcz spadnie. Za to kaloryfery podkręcają jak na dworze jest -10*C i każdy chodzi grubo opatulony ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Paweł