Piję
bo lubię, piszę bo lubię
Na brak zajęć nie narzekam. Obok pisania niniejszego
bloga mam życie prywatne, studenckie (jeszcze) oraz zawodowe. Jakby tego było
mało, w ostatnich miesiącach zacząłem piec chleby dla znajomych. Zostałem
zapytany o to, czy mi się to opłaca i ile właściwie na tym zarabiam. Milczałem
przez dłuższą chwilę. Bo jak wycenić czas, pracę rąk własnych oraz… pasję?
Zgoda, do chleba potrzeba składników, których ceny mogę wyrecytować z pamięci: mąka 2,39zł, łyżeczka soli 2gr,
łyżeczka cukru 2gr, opakowanie drożdży 84gr i tak dalej i tak dalej. Prąd,
woda, środki trwałe w postaci foremek oraz miksera, które zużywają się, ale w
miarę upływu czasu zaczynają na siebie zarabiać… Jak jednak zmierzyć poświęcony
czas i własną pracę? Czy wypada w ogóle mówić o kosztach w kontekście pasji?
Czy może nie jest tak, że już w samą definicję pasji wpisane są jedynie
wartości dodane i zyski nienamacalne? Czy każdy poniesiony przez nas nakład na
rozwój pasji nie powinien być rozpatrywany ze zgoła innego, niż czysto ekonomicznego
punktu widzenia?
Punktem wyjścia do powyższych rozważań stała się
dyskusja, która wywiązała się podczas III Zlotu Blogosfery Winiarskiej
zorganizowanego przez Winicjatywę, a sponsorowanego przez sieć sklepów Lidl (do
obecności dyskontów na arenie winiarskiej powrócę w dalszej części tego wpisu).
Po co nam blogi o winie? Niewinnie
brzmiący i neutralny temat dyskusji stał się przyczółkiem do małej wojenki (na
szczęście tylko słownej!) na linii blogerzy-importerzy. Kij w mrowisko włożył
już na samym początku Sławomir Chrzczonowicz mówiąc bez ogródek, że jemu jako
importerowi: „blogi winiarskie nie są do niczego potrzebne”. Michał Jancik oraz
Łukasz Bogumił reprezentowali natomiast odmienny punkt widzenia, nie znaczy to
jednak, że nie szczędzili krytyki polskiej blogosferze winiarskiej. Wśród wielu
wypowiedzianych opinii, jednych bardziej, innych mniej trafnych, często
przewijało się hasło wykorzystywania blogów
o winie.
Moją uwagę wzbudził tak użyty termin, jak i idąca za nim
cała dyskusja na temat tego, kto korzysta,
a kto traci na współpracy pomiędzy tymi, którzy wino sprzedają, a tymi, którzy o
nim piszą. No właśnie: na wstępie powinienem chyba zaznaczyć, że w moim
przekonaniu, interesy importerów i blogerów nie idą, ale mogłyby iść ze sobą w
parze. Import wina i jego sprzedaż to przedsięwzięcie, którego celem jest
zarobek. Oczywiście jeśli towarzyszy temu jakaś głębsza misja, tym lepiej. Nie
znam jednak importera, któremu bazując jedynie na wspomnianej misji, udało się
utrzymać na rynku przez dłuższy czas (proszę o sprostowanie, jeśli się mylę). Pobudki
skłaniające do pisania blogą są natomiast zupełnie odmienne. Piszę (będę
wypowiadał się we własnym imieniu, niech każdy sam zdefiniuje swoje pobudki) z
powodu własnej ambicji i arogancji. Ambicji, która podszeptuje, że wiem coś na
jakiś temat i warto to pokazać innymi. Arogancji, która z kolei popycha mnie do
stwierdzenia, że wiem coś więcej niż inni (a arogancja ta jest tym bardziej
niebezpieczna, że odnosi się do wina, którego odbiór jest równie subiektywny,
co odbiór sztuki… tak wiem, powraca niczym mantra w moich wpisach związek
wino-sztuka). Dopiero po zaspokojeniu własnych potrzeb zacząłem dochodzić do
momentu, w którym stwierdziłem, że z moich pisarskich wybryków może skorzystać ktoś więcej. I nie miałem ani przez chwilę na myśli importerów. Pisanie bloga, w moim przypadku, stało się
czynnikiem edukującym. Uczę się ja, uczą się inni. Doszliśmy chyba do
najważniejszego punktu. W odpowiedzi na pytanie po co nam blogi o winie odpowiadam: do budowania świadomości
konsumenckiej i kultury picia wina w Polsce (a w przypadku Italianizzato do
pokazywania prawdziwej Italii, tak na polu enogastronomicznym, jak i tym
kulturowym). Punto e basta.
Jeśli nadesłana przez importera butelka lub zaproszenie
na degustację (a najlepiej tę w ciemno, na której zderzamy się ze ścianą i
która motywuje do jeszcze bardziej wzmożonej edukacji, co pokazała z resztą
degustacja w ciemno podczas III Zlotu Blogosfery) jest jednym z elementów
wspierającym pasję, samorealizację, edukację własną i innych - to świetnie.
Wspomniane gifty nie powinny nigdy natomiast pojawić się w odpowiedzi na
pytanie zawarte w tytule dyskusji. Sądzę, że współpraca pomiędzy importerami,
blogami, a czytelnikami/klientami jest przydatna, ale nie jest natomiast
konieczna. Importer bez osób piszących o winie w sieci przetrwa (wróćmy
pamięcią kilka-kilkanaście lat wstecz, wtedy przecież też istnieli importerzy,
a blogerzy?). Bloger, który pisze z pasji, bez wsparcia importerów również
przetrwa (bo przecież pasja to nie tylko ekonomiczny rachunek zysków i strat,
fundusze na jej rozwój znajdą się zawsze). Bez tego typu współpracy przetrwają
również czytelnicy/klienci. Nasuwa się jednak pytanie: czy warto cofać się o
kilkanaście lat wstecz? Niech korzystają
wszyscy na rozsądnej współpracy blogi-importerzy-klienci/czytelnicy, ale niech
każdy zna swój cel i do niego dąży.
Pisanie bloga to przedsięwzięcie długofalowe. Jego efekty
widoczne będą również po czasie. Budowanie świadomości konsumenckiej oraz
edukowanie to zadanie, na którym powinno zależeć wszystkim osobom mającym
styczność ze światem wina. Rozumieć powinni to w pierwszej kolejności blogerzy
i importerzy. Do takiego etapu doszły już powszechnie znienawidzone/uwielbiane
(niepotrzebne skreślić) dyskonty. Pięknie wydane darmowe gazetki znajdujące się
na działach alkoholowych, które w prosty i przystępny sposób serwują wiedzę o
szczepach, terroir oraz regionach
winiarskich są w mojej opinii najlepszym dowodem na to, że misja może iść w
parze z ekonomicznymi pobudkami (nie wspominając już o tym, że sponsorem
naszego zlotu była sieć sklepów Lidl, tym samym namacalnie wspierając winiarską
blogosferę). Trudno zatem nie zgodzić się z jednym ze zdań, które padło podczas
dyskusji: najwięcej dla propagowania wina wśród mas zrobiły dotychczas
dyskonty. Pomimo wielu krytycznych opinii (również z mojej strony) na temat
butelek znajdujących się na marketowych półkach, da się dostrzec więcej plusów
niż minusów polityki sprzedażowej tak zwanych wielkich graczy.
Niech podsumowaniem moich rozważań będą słowa
wypowiedziane przez gości sobotniej dyskusji, a które pokazują, że odmienne
opinie co do roli blogerów na rynku winiarskim dają się ze sobą pogodzić:
Chrzczonowicz: wrócić
do źródeł.
Bogumił: krzewić i
zarażać pasją.
Jancik: publikować
przemyślane wpisy/recenzje win.
O III Zlocie Blogosfery Winiarskiej pisali również: Blurppp, Wine Trip Into Your Soul, Viniculture, Nasz Świat Win, NieWinne Podróże, Nóż i widelec, Winne przygody, Winniczek, Z winem do kina, Enoeno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz