____________________________________________________________________________________________________________________________________________________
¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯

piątek, 10 czerwca 2016

Refleksje na temat blogowania o winach i nie tylko

Piję bo lubię, piszę bo lubię


Na brak zajęć nie narzekam. Obok pisania niniejszego bloga mam życie prywatne, studenckie (jeszcze) oraz zawodowe. Jakby tego było mało, w ostatnich miesiącach zacząłem piec chleby dla znajomych. Zostałem zapytany o to, czy mi się to opłaca i ile właściwie na tym zarabiam. Milczałem przez dłuższą chwilę. Bo jak wycenić czas, pracę rąk własnych oraz… pasję? Zgoda, do chleba potrzeba składników, których ceny mogę wyrecytować z  pamięci: mąka 2,39zł, łyżeczka soli 2gr, łyżeczka cukru 2gr, opakowanie drożdży 84gr i tak dalej i tak dalej. Prąd, woda, środki trwałe w postaci foremek oraz miksera, które zużywają się, ale w miarę upływu czasu zaczynają na siebie zarabiać… Jak jednak zmierzyć poświęcony czas i własną pracę? Czy wypada w ogóle mówić o kosztach w kontekście pasji? Czy może nie jest tak, że już w samą definicję pasji wpisane są jedynie wartości dodane i zyski nienamacalne? Czy każdy poniesiony przez nas nakład na rozwój pasji nie powinien być rozpatrywany ze zgoła innego, niż czysto ekonomicznego punktu widzenia?
Punktem wyjścia do powyższych rozważań stała się dyskusja, która wywiązała się podczas III Zlotu Blogosfery Winiarskiej zorganizowanego przez Winicjatywę, a sponsorowanego przez sieć sklepów Lidl (do obecności dyskontów na arenie winiarskiej powrócę w dalszej części tego wpisu). Po co nam blogi o winie? Niewinnie brzmiący i neutralny temat dyskusji stał się przyczółkiem do małej wojenki (na szczęście tylko słownej!) na linii blogerzy-importerzy. Kij w mrowisko włożył już na samym początku Sławomir Chrzczonowicz mówiąc bez ogródek, że jemu jako importerowi: „blogi winiarskie nie są do niczego potrzebne”. Michał Jancik oraz Łukasz Bogumił reprezentowali natomiast odmienny punkt widzenia, nie znaczy to jednak, że nie szczędzili krytyki polskiej blogosferze winiarskiej. Wśród wielu wypowiedzianych opinii, jednych bardziej, innych mniej trafnych, często przewijało się hasło wykorzystywania blogów o winie.
Moją uwagę wzbudził tak użyty termin, jak i idąca za nim cała dyskusja na temat tego, kto korzysta, a kto traci na współpracy pomiędzy tymi, którzy wino sprzedają, a tymi, którzy o nim piszą. No właśnie: na wstępie powinienem chyba zaznaczyć, że w moim przekonaniu, interesy importerów i blogerów nie idą, ale mogłyby iść ze sobą w parze. Import wina i jego sprzedaż to przedsięwzięcie, którego celem jest zarobek. Oczywiście jeśli towarzyszy temu jakaś głębsza misja, tym lepiej. Nie znam jednak importera, któremu bazując jedynie na wspomnianej misji, udało się utrzymać na rynku przez dłuższy czas (proszę o sprostowanie, jeśli się mylę). Pobudki skłaniające do pisania blogą są natomiast zupełnie odmienne. Piszę (będę wypowiadał się we własnym imieniu, niech każdy sam zdefiniuje swoje pobudki) z powodu własnej ambicji i arogancji. Ambicji, która podszeptuje, że wiem coś na jakiś temat i warto to pokazać innymi. Arogancji, która z kolei popycha mnie do stwierdzenia, że wiem coś więcej niż inni (a arogancja ta jest tym bardziej niebezpieczna, że odnosi się do wina, którego odbiór jest równie subiektywny, co odbiór sztuki… tak wiem, powraca niczym mantra w moich wpisach związek wino-sztuka). Dopiero po zaspokojeniu własnych potrzeb zacząłem dochodzić do momentu, w którym stwierdziłem, że z moich pisarskich wybryków może skorzystać ktoś więcej. I nie miałem ani przez chwilę na myśli importerów. Pisanie bloga, w moim przypadku, stało się czynnikiem edukującym. Uczę się ja, uczą się inni. Doszliśmy chyba do najważniejszego punktu. W odpowiedzi na pytanie po co nam blogi o winie odpowiadam: do budowania świadomości konsumenckiej i kultury picia wina w Polsce (a w przypadku Italianizzato do pokazywania prawdziwej Italii, tak na polu enogastronomicznym, jak i tym kulturowym). Punto e basta.
Jeśli nadesłana przez importera butelka lub zaproszenie na degustację (a najlepiej tę w ciemno, na której zderzamy się ze ścianą i która motywuje do jeszcze bardziej wzmożonej edukacji, co pokazała z resztą degustacja w ciemno podczas III Zlotu Blogosfery) jest jednym z elementów wspierającym pasję, samorealizację, edukację własną i innych - to świetnie. Wspomniane gifty nie powinny nigdy natomiast pojawić się w odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule dyskusji. Sądzę, że współpraca pomiędzy importerami, blogami, a czytelnikami/klientami jest przydatna, ale nie jest natomiast konieczna. Importer bez osób piszących o winie w sieci przetrwa (wróćmy pamięcią kilka-kilkanaście lat wstecz, wtedy przecież też istnieli importerzy, a blogerzy?). Bloger, który pisze z pasji, bez wsparcia importerów również przetrwa (bo przecież pasja to nie tylko ekonomiczny rachunek zysków i strat, fundusze na jej rozwój znajdą się zawsze). Bez tego typu współpracy przetrwają również czytelnicy/klienci. Nasuwa się jednak pytanie: czy warto cofać się o kilkanaście lat wstecz? Niech korzystają wszyscy na rozsądnej współpracy blogi-importerzy-klienci/czytelnicy, ale niech każdy zna swój cel i do niego dąży.


Pisanie bloga to przedsięwzięcie długofalowe. Jego efekty widoczne będą również po czasie. Budowanie świadomości konsumenckiej oraz edukowanie to zadanie, na którym powinno zależeć wszystkim osobom mającym styczność ze światem wina. Rozumieć powinni to w pierwszej kolejności blogerzy i importerzy. Do takiego etapu doszły już powszechnie znienawidzone/uwielbiane (niepotrzebne skreślić) dyskonty. Pięknie wydane darmowe gazetki znajdujące się na działach alkoholowych, które w prosty i przystępny sposób serwują wiedzę o szczepach, terroir oraz regionach winiarskich są w mojej opinii najlepszym dowodem na to, że misja może iść w parze z ekonomicznymi pobudkami (nie wspominając już o tym, że sponsorem naszego zlotu była sieć sklepów Lidl, tym samym namacalnie wspierając winiarską blogosferę). Trudno zatem nie zgodzić się z jednym ze zdań, które padło podczas dyskusji: najwięcej dla propagowania wina wśród mas zrobiły dotychczas dyskonty. Pomimo wielu krytycznych opinii (również z mojej strony) na temat butelek znajdujących się na marketowych półkach, da się dostrzec więcej plusów niż minusów polityki sprzedażowej tak zwanych wielkich graczy.
Niech podsumowaniem moich rozważań będą słowa wypowiedziane przez gości sobotniej dyskusji, a które pokazują, że odmienne opinie co do roli blogerów na rynku winiarskim dają się ze sobą pogodzić:

Chrzczonowicz: wrócić do źródeł.
Bogumił: krzewić i zarażać pasją.
Jancik: publikować przemyślane wpisy/recenzje win.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz