Antigua
Casa de Guardia – historyczny lokal z winami w Maladze
Prosto z Rondy trafiłem do Malagi,
gdzie musiałem (chyba lepiej pasuje tu „chciałem”) zmierzyć się z tematem dla
mnie trudnym – słodkim winem o takiej samej nazwie, jak nazwa miasta. Zanim
wyjechałem do Andaluzji skonsultowałem plan podróży ze znajomymi – znawcami tematu
i już pierwszego dnia zawitałem do małego lokalu przy Alameda Principal 18,
była to Antigua Casa de Guardia. Historia tego miejsca zaczyna się w roku 1840,
za panowania królowej Izabeli II. Bodegę przy Alameda Principal przez
dziesiątki lat odwiedziło wiele osób z życia polityki, muzyki i sztuki, a mimo
to nadal pozostaje ona lokalem typowo hiszpańskim, popularnym przede wszystkim
wśród Hiszpanów. Co prawda pojawiają się tam nieliczni turyści (szczęściarze tacy
jak ja), ale z pewnością nie można powiedzieć, żeby miejsce to było popularną
atrakcją wśród przybyszów.
Dosyć skromne wejście, jak na to, co miałem przeżyć za chwilę. |
Niemalże spartańskie wnętrze nie
zapowiadało tego, czego miałem za chwilę doświadczyć. Pod ścianą rząd ogromnych
beczek, prosto z których barmani
nalewają do małych szklaneczek (50ml) bursztynowe wina. Centralnym miejscem
lokalu zdawała się być długa lada, nosząca już znaki czasu. Betonowa podłoga,
brak krzeseł czy stołów i zupełny minimalizm – wszystko to dawało
niepowtarzalny klimat, który sprawiał, że człowiek wręcz zatapiał się w miejsce,
w którym się znajdował. Na uwagę zasługuje również system, z którego korzystają
barmani – po nalaniu szklaneczki stawiają ją przed klientem, a następnie
zapisują należność kredą na ladzie. Z tego, co opowiadali barmani, czasami
zapiski są bardzo długie, ale to mnie akurat nie dziwi po spróbowaniu specjałów
z Antigua Casa de Guardia.
Odwiedziłem rzeczony lokal dwa razy.
Kolejność, w której próbowałem trunków może wydawać się nieco chaotyczna, ale
już wyjaśniam. Trafiając tam pierwszego dnia nie miałem pewności, czy będzie mi
dane powrócić, a zatem zdecydowałem się spróbować wszystkim lokalnych „must”.
Dopiero gdy powróciłem do baru przy Alameda Principal po raz drugi pozwoliłem
sobie na skosztowanie innych specjałów. W kolejności degustowania, dzień pierwszy:
Na początek trafił Moscatel Dorado (nazwa odnosi się do
szczepu, z którego wytworzono wino oraz koloru trunku) – bo o nim słyszałem, bo
zachwalany, bo nazwa zapowiadała coś dobrego. Barman odkręcił kurek i sprawnym
ruchem nalał pełniuśką szklaneczkę zamówionego wina, opuszczając i podnosząc ją
przy tym tak, by trunek dostał odpowiednią ilość powietrza. Dorado miał
bursztynowo-kasztanowy kolor, w świetle pojawiały się złote refleksy (nomen omen). W nosie czuć było przede
wszystkim rodzynki (wspólny pierwiastek dla większości win, których próbowałem)
oraz suszone daktyle oblane syropem cukrowym. Usta o wiele bogatsze i złożone –
są suszone śliwki, suszona dzika róża, rodzynki i miód gryczany.
Kolejno na ladzie postawiono przede
mną Moscatel Nº1 oraz Moscatel Nº2. Barman zapytany o różnicę
stwierdził, że wina różnią się jedynie poziomem słodkości. Jedynka była
jaśniejsza niż Dorado, miała barwę drewna orzechowego z rubinowymi refleksami.
Dwójka z kolei charakteryzowała się bardzo ciemnym, mahoniowym kolorem. Zarówno
jeden, jak i drugi Moscatel miały w bukiecie dominującą nutę rodzynkową z
odrobiną suszonych fig. Na języku natomiast różnica była wyczuwalna nie tylko w
poziomie słodkości! Numer 2 był bardzo karmelowy w nasmaku, a na finiszu
miodowy (wrzosowy?). W ustach nie było aż tak wiele owoców suszonych, jak w
Dorado. Numer 1 posiadał gronowy posmak i był rzeczywiście słodszy niż dwójka.
Pierwsze trzy szklaneczki okazały
się być dopiero wstępem do rozrywki, bo gdy na ladzie postawiono Moscatel Guinda (doprawdy nie mam
pojęcia skąd w nazwie pojawiła się wiśnia, guinda)
szczęka mi opadła i szukam jej do teraz. Słodkie wino o mahoniowej barwie z
bordowymi refleksami charakteryzował bukiet złożony z suszonych-wędzonych
śliwek i kandyzowanych owoców. W tle odrobina nafty i świeżo mielonej kawy.
Usta okazały się jeszcze bardziej zaskakujące (i ewoluujące zarazem): długo
ciągnąca się suszona śliwka podbita cynamonem i anyżem. Dużo goryczki na
finiszu i pikanterii, zdecydowanie najbardziej wyrazisty Moscatel z dotychczas próbowanych.
Bardzo przypominał mi babcine nalewki śliwkowe i wiśniowe.
Ostatnia tego dnia szklaneczka miała
być czymś na wyciszenie, bo po takim winie jak Guinda ciężko było znaleźć coś
równie bardzo zapadającego w pamięć. Na szczęście Malaga Quina (quina to po
polsku pewny rodzaj kory, jaki – nie wiem) okazała się być kolejnym strzałem w
10! Suknia zbliżona do Moscatela Nº2. Wywąchać się dało nuty likieru wiśniowego
i przejrzałych czereśni. Pieprzny finisz z zaakcentowaną pestką i prażonymi migdałami.
Kolejne wino tak różne, a tak podobne do innych. Już teraz było wiadomo, że
musiałem powrócić, by spróbować innych pozycji. Dzień drugi był bardziej
przemyślany i zaczął się od wytrawnych win.
Pomimo, że miasto to nie słynie z
produkcji win niesłodkich, zdecydowałem się na spróbowanie Seco Malaga. Zdecydowanie cytrynowo-miodowa suknia, w ustach
suszone jabłka i wspomniany już element wspólny dla wszystkich pozycji, czyli
rodzynki. Na języku wyczuwalna jabłkowo-gruszkowa kwasowość, a w posmaku nieco
cukru resztkowego. Długi i pieprzny finisz. Wino przyjemne, ale mając w pamięci
mistrzowskie trunki dnia poprzedniego czułem niedosyt.
Drugie podejście do wytrawnych
pozycji z Antigua Casa de Guardia stanowiła szklaneczka Seco Añejo, które okazało się być o wiele lepsze niż wytrawne
Malaga. Añejo miało bursztynowo-miodową barwę, bukiet bazujący na rodzynkach i
suszonych cytrusach. W ustach dużo cukru resztkowego (aż tak dużo, że nie wiem
czy Seco w nazwie jest na miejscu), cytrynowo-pomarańczowa kwasowość i biały
pieprz na finiszu. Starsza wersja, Seco
Trasañejo, było po prostu rozwinięciem młodszej: każda nuta była bardziej
wyczuwalna, głębsza i zarazem bardziej wygładzona, a na finiszu pojawiła się
cienka goryczka.
Po tych trzech szklaneczkach wyczerpałem
w zasadzie zasoby wytrawnych win lokalu. Wróciłem do słodkich, nie wstydzę się
powiedzieć: lepszych. Lagrima Añejo
była pierwszym winem, które miało w bukiecie mocno zaakcentowane orzechy
(zwłaszcza laskowe), ale oczywiście obok nich miejsce znalazły suszone śliwki i
rodzynki. Długi miodowy śródsmak, jeszcze dłuższy śliwkowy posmak.
Kolejny, przedostatni kieliszeczek,
okazał się być najsłodszym winem w ofercie – Pedro Ximen. Orzechowa suknia z rubinowymi w świetle refleksami
kryła dużo słodkich, lepkich nut. Na języku czuć było konsystencję niemalże
miodu. Szklaneczka Ximena była, w najprostszych słowach, wariacją na temat
cukru: cukier palony, miód wielokwiatowy, wrzosowy, wszystko bardzo klejące,
aksamitne i trwające na długo jeszcze po przełknięciu wina.
Pajarete
1908 (pajarete po polsku to po
prostu „półsłodkie”) to mój faworyt i bardzo się cieszę, że (trochę
nieświadomie) piłem je na końcu. Oko zbliżone do Guindy, a więc: ciemny orzech
i dużo bordo. W nosie bazę stanowiły wędzone śliwki i suszone daktyle, do
których idealnie pasowały pojawiające się w tle dym i tytoń fajkowy. Usta
ukazały potężną budowę wina. Od wzięcia do ust szklaneczki, aż do przełknięcia
i jeszcze potem dało się wyczuć całą gamę owoców suszonych, bądź kandyzowanych.
Chyba najbardziej złożone i ewoluujące wino w ofercie.
Słowem podsumowania: będąc w Maladze
MUSICIE iść do Antigua Casa de Guardia. Będąc już w Antigua Casa de Guardia
MUSICIE spróbować Pajarete 1908 (najbardziej złożony bukiet, który ewoluuje i
trwa…), Moscatel Guinda (dla fanów zdecydowanych, pikantno-nalewkowych smaków)
oraz Moscatel Dorado (wyróżnia się pozytywnie na tle innych Moscateli i jest
swoista klasyką gatunku).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz